Velorexowy spontan na Węgry.
- JachuVelorex
- Posty: 65
- Rejestracja: 25 cze 2017, 20:56
- Krótki opis: Wołają na mnie Dżygit
- Lokalizacja: Bolechowo Osiedle
- Kontakt:
Velorexowy spontan na Węgry.
Dawno się nie odzywałem ale, to wcale nie znaczy , że nic nie robiłem.
Na początku sierpnia 2021 roku postanowiliśmy z żoną odwiedzić naszych węgierskich velorexowych Przyjaciół. Pogoda u nas była słabiutka więc weekend zapowiadał się kiepsko. Zatem decyzja podjęta!!! Ruszamy 6 sierpnia o 6 rano. W związku z tym, że naród Węgierski nigdy za kołnierz nie wylewał, a Velorex miał większą część drogi wyznaczoną autostradą, to postanowiłem odpowiednio dociążyć przód pojazdu 3 litrami balastu. Pobudka, pakowanie, wyjazd. Wszystko zgodnie z planem. Nawet deszcz. W Velorexie jest pewna zasada: jak pada deszcz, a jedzie się szybko, to deszcz mimo jazdy bez dachu, do środka nie pada. Więc nie zmieniając raz ustalonych zasad, dachu nie zakładamy. Jedziemy w deszczu, a krople nas omijają!!! Trasa określona na 760 kilometrów oznacza, że późnym popołudniem będziemy rozkoszować się węgierskim gulaszem. Mijamy Poznań, na S5 droga ucieka przyjemnie, prędkość staram się utrzymywać ok 120 km/h, radio gra, sama przyjemność. No może poza faktem spadku poziomu paliwa. Nie wiedząc, że przed Wrocławiem na S5 jest Orlen dla bezpieczeństwa postanowiłem zjechać do Rawicza zatankować pod korek. Wrocław przeskoczony. Do Kłodzka droga już nie była taka łatwa więc i kilometry przestały uciekać. Ilość i prędkość jadących w tym samym kierunku ciężarówek szybko weryfikuje czas dojazdu na miejsce. Na szczęście przestało padać. Czechy drogami krajowymi. Słowacja autostradą. Tankowania dokładnie co 200 kilometrów określają spalanie na poziomie 6 litrów. Czas odpoczynku tylko na zatankowanie paliwa i kawę z automatu. Żeby nie wydłużać przejazdu kawę pijemy w czasie jazdy, a jemy wcześniej przygotowane kanapki. Tylko jazda!!! Niczym innym staramy się nie zakłócać dobrze realizowanego planu. Ostatnie tankowanie na Słowacji i ile fabryka dała na Węgry! Bo upał daje się we znaki. Słońce w zenicie, błękit nieba, pilotka na głowie, wentylator chłodnicy pracuje coraz częściej. I tak trzymając około stówy na liczniku ( w Czechach i na Słowacji staram się nie jechać zbyt szybko, bo kto jak kto ale oni najlepiej wiedzą, że Velorexy tak szybko nie jeżdżą więc żeby się nie narażać na kontrole „federalnych” staram się nie rzucać w oczy) w pełnym słońcu naszym oczom nagle wyłania się mała, czarna, gruba, tłusta chmura. Przez głowę przeszła mi nawet myśl o założeniu dachu, przez usta te same słowa ale żona jak to żona: „przecież nie będziesz teraz tu na autostradzie dachu na chwile zakładał, małego deszczu się boisz?” Więc w myśl zasady, że jak jedziesz Velorexem bez dachu w deszczu szybko, to deszcz do środka nie pada, dołożyłem do pieca i równe 130 km/h zbliżamy się. Przejeżdżając pod wiaduktem przez chwile pomyślałem, że może należy przeczekać. Ale ja kozak nie chciałem wyjść na babę w oczach żony. Na 20 m przed Velorexem moją uwagę przykuły potężne oka wody odbijające się od asfaltu. Nagle chuj, dupa, szczur… było już za późno. Jesteśmy cali mokrzy, woda jest wszędzie. Na szczęście było gorąco więc deszcz się przydał ale pracująca wycieraczka przestała przynosić jakiekolwiek efekty. Nic nie widać. Samochody przede mną zniknęły. Muszę zwolnić bo asfalt jest zalany całkowicie ale boję się, że najedzie na nas z tyłu jakaś rozpędzona ciężarówka. Ciągle nic nie widzę i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że deszcz tak jak nagle nas zaskoczył, tak nagle przestał padać. Mimo braku widoczności wycieraczka pracuje jak szalona i wtedy dochodzi do mnie myśl, że szyba jest cała mokra ale od środka. Szybko przecieram dłonią i jazda znów staje się przyjemnością. Okazało się, że pióro wycieraczki zbierało sprawnie, bo w końcu było przeznaczone do łodzi motorowej, druga sprawa, że zasada o nie padającym deszczu do środka Velorexa w czasie jazdy w deszczu bez dachu jak się jedzie szybko, jest przebijana zasadą „z małej chmury, duży deszcz!”. W związku z tym, że mój Velorex jest lekko pofastrygowany drutem zbrojeniowym tam gdzie się derka poszudrała, woda bardzo szybko opuściła wnętrze naszego pojazdu. Słoneczko i wiatr w mig nas wysuszył i na Węgry wjechaliśmy suchą stopą. Kontrola epidemiologiczna na granicach okazała się tylko na granicy słowacko-węgierskiej w postaci zwężenia i ograniczenia prędkości pod czujnym okiem pograniczników. Na Węgrzech autostrady dla motocykli są płatne więc rozpędzeni świadomie wjeżdżamy bez opłaty żeby nadrobić trochę czasu, który powoli tego dnia się zacznie kurczyć. Po przejechaniu nielegalnie 70 kilometrów stwierdziłem, że więcej szczęścia już mogę dzisiaj nie mieć i należy nie przeciągać struny. Na węgierskiej krajówce tak jak w Polsce tylko, że na Węgrzech. Ciężarówki, teren zabudowany, ograniczenia. Mimo, że zostało około 70 kilometrów, to czas uciekał, a kilometry mniej. Byliśmy zadowoleni i szczęśliwi. Może nawet zbyt szczęśliwi i to nas zgubiło. W jakimś lokalnym miasteczku źle skręciłem, nawigacja zaszalała więc się zatrzymałem żeby sprawdzić w internecie którędy powinienem jechać. Godzina 18, a gorąco jak w piekle. Velorex po wprowadzonych modyfikacjach po podróży na Mołdawię i przygodami z poparzonymi nogami żony, dalej daje znać, że piec zamontowany z tyłu daje z siebie sporo energii. Zjeżdżam na trawnik w cień pod drzewo, gaszę silnik, sprawdzam trasę, odpalam, żeby gonić dalej i cieszyć się jazdą a tu nic!!! Kompletnie nic. Próbuję znów odpalić, znów nic. Wtedy, dopiero jako stary facet, zrozumiałem co tak naprawdę oznacza NIC. NIC kuźwa nie działa. Na szczęście kontrolki się świecą ale NIC nie ma ciągle. Se myślę, skoro rozrusznik nie kręci, to znaczy, że się zawiesił. Włączyłem na bieg, trochę popchałem w przód, tył. Ciągle jest NIC. Wysiadając rozejrzałem się czy gdzieś nie widać budynku straży pożarnej bo czuję, że możemy tu zostać na dłużej, a gdzieś trzeba spać. Że to już koniec i kara za nieopłaconą węgierską autostradę. Strażaków nie widać. Właśnie wtedy poczułem jak naprawdę jestem zmęczony jazdą, upałem, czasem… Kuźwa Velorex zapakowany po sam dach, pod bagażami silnik, kto to rozpakuje żeby zaglądać do silnika… do tego czy ja zmęczony jak koń po westernie, będę wstanie sobie przypomnieć co tu przerobiłem i gdzie są knyfy żeby ominąć duperele w instalacji… A w dupę! Niechby skały srały, bagaży nie ruszam. Może włącznik rozrusznika zaadoptowany z włącznika klaksonu w Ursusie C-330 się popsuł, bo tani był. Przewody wyciągnięte, zwieram na krótko. Ciągle NIC! Czuję, że siły mnie opuszczają, do tego słońce przygrzewa jak złe. Jest chyba ze 34 stopnie w cieniu. Tak się cieszyliśmy jazdą, że nie czuliśmy zmęczenia. Idę się przejść żeby ochłonąć. Gdzie tu można ochłonąć jak słońce pali jak wściekłe… Patrzę, jest ślepa uliczka z górki. Zapchniemy!!! Przepchnęliśmy Velorexa 30 metrów i jesteśmy prawie gotowi do startu. Jeszcze tylko mała instrukcja jak Karolina ma mnie pchać!!! Znów zmęczenie mnie zgubiło, straciłem czujność i powiedziałem za dużo: „Kochanie tylko uważaj, bo jak odpali i ruszę, żebyś się nie przewróciła”. Żona za bardzo sobie moje słowa wzięła do głowy (do dzisiaj się do tego nie przyznaje i twierdzi, że pchała ile miała sił) bo mimo, że z górki, to Velorex toczył się ledwo, ledwo… Bojąc się, że się przewróci, tak zapobiegawczo pchała, że Velorex prawie ją ciągnął. No NIC trwa bez przerwy. Dajemy sobie drugą szansę. Wpychamy Velorexa na szczyt górki i teraz Karolina zarzeka się, że da z siebie wszystko i lepiej żebym wskoczył zawczasu bo mogę nie zdążyć i Velorex pojedzie sam. Jak na takie żarty, to raczej sił miała sporo więc pozostało tylko wskoczyć, odpalić i dojechać do celu. Znów NIC. Koło zahamowało i Velorex się zatrzymał. Żona obawiając się wywrotki prawie sobie zęby wybiła zatrzymując się na Velorexie. Czuję, że tracę cierpliwość. Boję się wybuchnąć bo w oddali widzę dworzec kolejowy i mam obawy, że żona może stwierdzić, że w pociągu nikt na nią głosu podnosił nie będzie. Oboje jesteśmy padnięci. Słońce nas rozpuszcza. Daję Karolinie, Velorexowi i sobie ostatnią szansę. Robię ostatni, dokładny w najmniejsze szczegóły instruktarz jak małżonka ma mnie zapchnąć. Niby słucha skupiona ale czuje, że myślami stoi już na peronie… Wiem, że co bym teraz nie powiedział i tak bojąc się przewrócić nie popchnie mnie mocniej niż zamykając drzwi w pokoju. Stwierdziłem żeby mnie tylko asekurowała a ja tak mocno go rozpędzę i wskoczę i odpalę… ale drzwi od Velorexa otwierają się pod wiatr. Trudno go pchać i jednocześnie uciekać przed drzwiami żeby go nie hamować. Nadal jest NIC. Opadłem z sił. Zmęczenie nie pozwala mi myśleć. Choć bardziej chyba to myślenie ogranicza mi strach związany z przeróbkami i poszukiwaniem igły w stogu siana. Karolina siada na trawniku, ja w pełnym słońcu (czekając, że w końcu zajdzie i będzie cień) chociaż o godzinie 19 już wcale nie tak wysoko. Wypakowałem starannie upchane bagaże, wyjąłem młotek i jedyna rzecz jaka przyszła mi do głowy, to potrzeba popukania młotkiem w rozrusznik, może się zawiesił. Kuźwa ciągle NIC. NIC nas nie opuszcza. Koszulka się klei, ręce brudne, siadam na trawniku i staram się wyłączyć zmęczenie pomieszane z negatywnymi emocjami. Uwaga, zaczynam myśleć. Analizować. Skoro bagaże wyjęte, silnik widać i nie ma znamion uszczerbku, skoro rozrusznik nie kręci i kontrolki nie przygasają, skoro po zwarciu przewodów prąd nie przepływa bo kable nie iskrzą, to może zwyczajnie nie ma w nich prądu. No tak. Ale gdzie ja mam na wiązce bezpieczniki. Kuźwa pamiętam, że gdzieś je trytytką przyczepiłem bo się bujały jak liść osiki na wietrze. No tak, są za oparciem po stronie pasażera. Ciekawe który? Nie ma ich dużo, wyciągam po kolei. Drugi SPALONY!!! Wymieniam, próba przyciskiem rodem ze stajni C-330. Jesteśmy uratowani. NIC pokonane!!! Od tej chwili WSZYSTKO działa. Niby taka pierdoła od której należało zacząć ale 12 godzin w drodze z czego 9 w pełnym słońcu dało mi popalić. W ciągu kolejnej godziny dojeżdżamy do celu. Po drodze słońce było już tak nisko, że nagle przypomnieliśmy sobie jak fajnie jest podróżować w cieniu. Wtedy owiany chłodem trochę ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że ta burza (z małej chmury, duży deszcz) tak nas zalała, że zwarła dwa przewody (które później łączyłem na krótko) i przepalił się bezpiecznik. O godzinie 20, po przejechaniu 807 kilometrów (planowane 760) i 14-tu godzinach jazdy dojechaliśmy do celu. Zmęczeni ale szczęśliwi. Na miejscu było już kilka Velorexów. Kolacja, piwko, gawęda i o 23 spanie. Dłużej nie daliśmy rady. A spanie po królewsku!!! W domu tylko jedno łóżko ( w zasadzie łoże na którym i cztery osoby by się wyspały) i same karimaty na podłodze. Rozpakowałem swoje szukając miejsca ale gospodarze przygotowali to wielkie łoże tylko dla nas. Skrępowani sytuacją dowiedzieliśmy się, że reszta uczestników jechała do nich może godzinę, góra dwie… Jeżeli ktoś jedzie do nic 14h i to Velorexem to zasługuje na spanie w jedynym w domu łóżku!!! Cóż począć, Polak Węgier dwa bratanki… dalszą część tego powiedzenia opiszę (z pewnymi lukami czasowymi) w części drugiej.
Ciąg dalszy nastąpi…
Na początku sierpnia 2021 roku postanowiliśmy z żoną odwiedzić naszych węgierskich velorexowych Przyjaciół. Pogoda u nas była słabiutka więc weekend zapowiadał się kiepsko. Zatem decyzja podjęta!!! Ruszamy 6 sierpnia o 6 rano. W związku z tym, że naród Węgierski nigdy za kołnierz nie wylewał, a Velorex miał większą część drogi wyznaczoną autostradą, to postanowiłem odpowiednio dociążyć przód pojazdu 3 litrami balastu. Pobudka, pakowanie, wyjazd. Wszystko zgodnie z planem. Nawet deszcz. W Velorexie jest pewna zasada: jak pada deszcz, a jedzie się szybko, to deszcz mimo jazdy bez dachu, do środka nie pada. Więc nie zmieniając raz ustalonych zasad, dachu nie zakładamy. Jedziemy w deszczu, a krople nas omijają!!! Trasa określona na 760 kilometrów oznacza, że późnym popołudniem będziemy rozkoszować się węgierskim gulaszem. Mijamy Poznań, na S5 droga ucieka przyjemnie, prędkość staram się utrzymywać ok 120 km/h, radio gra, sama przyjemność. No może poza faktem spadku poziomu paliwa. Nie wiedząc, że przed Wrocławiem na S5 jest Orlen dla bezpieczeństwa postanowiłem zjechać do Rawicza zatankować pod korek. Wrocław przeskoczony. Do Kłodzka droga już nie była taka łatwa więc i kilometry przestały uciekać. Ilość i prędkość jadących w tym samym kierunku ciężarówek szybko weryfikuje czas dojazdu na miejsce. Na szczęście przestało padać. Czechy drogami krajowymi. Słowacja autostradą. Tankowania dokładnie co 200 kilometrów określają spalanie na poziomie 6 litrów. Czas odpoczynku tylko na zatankowanie paliwa i kawę z automatu. Żeby nie wydłużać przejazdu kawę pijemy w czasie jazdy, a jemy wcześniej przygotowane kanapki. Tylko jazda!!! Niczym innym staramy się nie zakłócać dobrze realizowanego planu. Ostatnie tankowanie na Słowacji i ile fabryka dała na Węgry! Bo upał daje się we znaki. Słońce w zenicie, błękit nieba, pilotka na głowie, wentylator chłodnicy pracuje coraz częściej. I tak trzymając około stówy na liczniku ( w Czechach i na Słowacji staram się nie jechać zbyt szybko, bo kto jak kto ale oni najlepiej wiedzą, że Velorexy tak szybko nie jeżdżą więc żeby się nie narażać na kontrole „federalnych” staram się nie rzucać w oczy) w pełnym słońcu naszym oczom nagle wyłania się mała, czarna, gruba, tłusta chmura. Przez głowę przeszła mi nawet myśl o założeniu dachu, przez usta te same słowa ale żona jak to żona: „przecież nie będziesz teraz tu na autostradzie dachu na chwile zakładał, małego deszczu się boisz?” Więc w myśl zasady, że jak jedziesz Velorexem bez dachu w deszczu szybko, to deszcz do środka nie pada, dołożyłem do pieca i równe 130 km/h zbliżamy się. Przejeżdżając pod wiaduktem przez chwile pomyślałem, że może należy przeczekać. Ale ja kozak nie chciałem wyjść na babę w oczach żony. Na 20 m przed Velorexem moją uwagę przykuły potężne oka wody odbijające się od asfaltu. Nagle chuj, dupa, szczur… było już za późno. Jesteśmy cali mokrzy, woda jest wszędzie. Na szczęście było gorąco więc deszcz się przydał ale pracująca wycieraczka przestała przynosić jakiekolwiek efekty. Nic nie widać. Samochody przede mną zniknęły. Muszę zwolnić bo asfalt jest zalany całkowicie ale boję się, że najedzie na nas z tyłu jakaś rozpędzona ciężarówka. Ciągle nic nie widzę i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że deszcz tak jak nagle nas zaskoczył, tak nagle przestał padać. Mimo braku widoczności wycieraczka pracuje jak szalona i wtedy dochodzi do mnie myśl, że szyba jest cała mokra ale od środka. Szybko przecieram dłonią i jazda znów staje się przyjemnością. Okazało się, że pióro wycieraczki zbierało sprawnie, bo w końcu było przeznaczone do łodzi motorowej, druga sprawa, że zasada o nie padającym deszczu do środka Velorexa w czasie jazdy w deszczu bez dachu jak się jedzie szybko, jest przebijana zasadą „z małej chmury, duży deszcz!”. W związku z tym, że mój Velorex jest lekko pofastrygowany drutem zbrojeniowym tam gdzie się derka poszudrała, woda bardzo szybko opuściła wnętrze naszego pojazdu. Słoneczko i wiatr w mig nas wysuszył i na Węgry wjechaliśmy suchą stopą. Kontrola epidemiologiczna na granicach okazała się tylko na granicy słowacko-węgierskiej w postaci zwężenia i ograniczenia prędkości pod czujnym okiem pograniczników. Na Węgrzech autostrady dla motocykli są płatne więc rozpędzeni świadomie wjeżdżamy bez opłaty żeby nadrobić trochę czasu, który powoli tego dnia się zacznie kurczyć. Po przejechaniu nielegalnie 70 kilometrów stwierdziłem, że więcej szczęścia już mogę dzisiaj nie mieć i należy nie przeciągać struny. Na węgierskiej krajówce tak jak w Polsce tylko, że na Węgrzech. Ciężarówki, teren zabudowany, ograniczenia. Mimo, że zostało około 70 kilometrów, to czas uciekał, a kilometry mniej. Byliśmy zadowoleni i szczęśliwi. Może nawet zbyt szczęśliwi i to nas zgubiło. W jakimś lokalnym miasteczku źle skręciłem, nawigacja zaszalała więc się zatrzymałem żeby sprawdzić w internecie którędy powinienem jechać. Godzina 18, a gorąco jak w piekle. Velorex po wprowadzonych modyfikacjach po podróży na Mołdawię i przygodami z poparzonymi nogami żony, dalej daje znać, że piec zamontowany z tyłu daje z siebie sporo energii. Zjeżdżam na trawnik w cień pod drzewo, gaszę silnik, sprawdzam trasę, odpalam, żeby gonić dalej i cieszyć się jazdą a tu nic!!! Kompletnie nic. Próbuję znów odpalić, znów nic. Wtedy, dopiero jako stary facet, zrozumiałem co tak naprawdę oznacza NIC. NIC kuźwa nie działa. Na szczęście kontrolki się świecą ale NIC nie ma ciągle. Se myślę, skoro rozrusznik nie kręci, to znaczy, że się zawiesił. Włączyłem na bieg, trochę popchałem w przód, tył. Ciągle jest NIC. Wysiadając rozejrzałem się czy gdzieś nie widać budynku straży pożarnej bo czuję, że możemy tu zostać na dłużej, a gdzieś trzeba spać. Że to już koniec i kara za nieopłaconą węgierską autostradę. Strażaków nie widać. Właśnie wtedy poczułem jak naprawdę jestem zmęczony jazdą, upałem, czasem… Kuźwa Velorex zapakowany po sam dach, pod bagażami silnik, kto to rozpakuje żeby zaglądać do silnika… do tego czy ja zmęczony jak koń po westernie, będę wstanie sobie przypomnieć co tu przerobiłem i gdzie są knyfy żeby ominąć duperele w instalacji… A w dupę! Niechby skały srały, bagaży nie ruszam. Może włącznik rozrusznika zaadoptowany z włącznika klaksonu w Ursusie C-330 się popsuł, bo tani był. Przewody wyciągnięte, zwieram na krótko. Ciągle NIC! Czuję, że siły mnie opuszczają, do tego słońce przygrzewa jak złe. Jest chyba ze 34 stopnie w cieniu. Tak się cieszyliśmy jazdą, że nie czuliśmy zmęczenia. Idę się przejść żeby ochłonąć. Gdzie tu można ochłonąć jak słońce pali jak wściekłe… Patrzę, jest ślepa uliczka z górki. Zapchniemy!!! Przepchnęliśmy Velorexa 30 metrów i jesteśmy prawie gotowi do startu. Jeszcze tylko mała instrukcja jak Karolina ma mnie pchać!!! Znów zmęczenie mnie zgubiło, straciłem czujność i powiedziałem za dużo: „Kochanie tylko uważaj, bo jak odpali i ruszę, żebyś się nie przewróciła”. Żona za bardzo sobie moje słowa wzięła do głowy (do dzisiaj się do tego nie przyznaje i twierdzi, że pchała ile miała sił) bo mimo, że z górki, to Velorex toczył się ledwo, ledwo… Bojąc się, że się przewróci, tak zapobiegawczo pchała, że Velorex prawie ją ciągnął. No NIC trwa bez przerwy. Dajemy sobie drugą szansę. Wpychamy Velorexa na szczyt górki i teraz Karolina zarzeka się, że da z siebie wszystko i lepiej żebym wskoczył zawczasu bo mogę nie zdążyć i Velorex pojedzie sam. Jak na takie żarty, to raczej sił miała sporo więc pozostało tylko wskoczyć, odpalić i dojechać do celu. Znów NIC. Koło zahamowało i Velorex się zatrzymał. Żona obawiając się wywrotki prawie sobie zęby wybiła zatrzymując się na Velorexie. Czuję, że tracę cierpliwość. Boję się wybuchnąć bo w oddali widzę dworzec kolejowy i mam obawy, że żona może stwierdzić, że w pociągu nikt na nią głosu podnosił nie będzie. Oboje jesteśmy padnięci. Słońce nas rozpuszcza. Daję Karolinie, Velorexowi i sobie ostatnią szansę. Robię ostatni, dokładny w najmniejsze szczegóły instruktarz jak małżonka ma mnie zapchnąć. Niby słucha skupiona ale czuje, że myślami stoi już na peronie… Wiem, że co bym teraz nie powiedział i tak bojąc się przewrócić nie popchnie mnie mocniej niż zamykając drzwi w pokoju. Stwierdziłem żeby mnie tylko asekurowała a ja tak mocno go rozpędzę i wskoczę i odpalę… ale drzwi od Velorexa otwierają się pod wiatr. Trudno go pchać i jednocześnie uciekać przed drzwiami żeby go nie hamować. Nadal jest NIC. Opadłem z sił. Zmęczenie nie pozwala mi myśleć. Choć bardziej chyba to myślenie ogranicza mi strach związany z przeróbkami i poszukiwaniem igły w stogu siana. Karolina siada na trawniku, ja w pełnym słońcu (czekając, że w końcu zajdzie i będzie cień) chociaż o godzinie 19 już wcale nie tak wysoko. Wypakowałem starannie upchane bagaże, wyjąłem młotek i jedyna rzecz jaka przyszła mi do głowy, to potrzeba popukania młotkiem w rozrusznik, może się zawiesił. Kuźwa ciągle NIC. NIC nas nie opuszcza. Koszulka się klei, ręce brudne, siadam na trawniku i staram się wyłączyć zmęczenie pomieszane z negatywnymi emocjami. Uwaga, zaczynam myśleć. Analizować. Skoro bagaże wyjęte, silnik widać i nie ma znamion uszczerbku, skoro rozrusznik nie kręci i kontrolki nie przygasają, skoro po zwarciu przewodów prąd nie przepływa bo kable nie iskrzą, to może zwyczajnie nie ma w nich prądu. No tak. Ale gdzie ja mam na wiązce bezpieczniki. Kuźwa pamiętam, że gdzieś je trytytką przyczepiłem bo się bujały jak liść osiki na wietrze. No tak, są za oparciem po stronie pasażera. Ciekawe który? Nie ma ich dużo, wyciągam po kolei. Drugi SPALONY!!! Wymieniam, próba przyciskiem rodem ze stajni C-330. Jesteśmy uratowani. NIC pokonane!!! Od tej chwili WSZYSTKO działa. Niby taka pierdoła od której należało zacząć ale 12 godzin w drodze z czego 9 w pełnym słońcu dało mi popalić. W ciągu kolejnej godziny dojeżdżamy do celu. Po drodze słońce było już tak nisko, że nagle przypomnieliśmy sobie jak fajnie jest podróżować w cieniu. Wtedy owiany chłodem trochę ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że ta burza (z małej chmury, duży deszcz) tak nas zalała, że zwarła dwa przewody (które później łączyłem na krótko) i przepalił się bezpiecznik. O godzinie 20, po przejechaniu 807 kilometrów (planowane 760) i 14-tu godzinach jazdy dojechaliśmy do celu. Zmęczeni ale szczęśliwi. Na miejscu było już kilka Velorexów. Kolacja, piwko, gawęda i o 23 spanie. Dłużej nie daliśmy rady. A spanie po królewsku!!! W domu tylko jedno łóżko ( w zasadzie łoże na którym i cztery osoby by się wyspały) i same karimaty na podłodze. Rozpakowałem swoje szukając miejsca ale gospodarze przygotowali to wielkie łoże tylko dla nas. Skrępowani sytuacją dowiedzieliśmy się, że reszta uczestników jechała do nich może godzinę, góra dwie… Jeżeli ktoś jedzie do nic 14h i to Velorexem to zasługuje na spanie w jedynym w domu łóżku!!! Cóż począć, Polak Węgier dwa bratanki… dalszą część tego powiedzenia opiszę (z pewnymi lukami czasowymi) w części drugiej.
Ciąg dalszy nastąpi…
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Wołają na mnie Dżygit 

- winda
- Secretary
- Posty: 14989
- Rejestracja: 25 kwie 2009, 18:31
- Lokalizacja: LUBLIN
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Rewelacja!!!!!! Awaria w trasie to podstawa udanego wyjazdu!!!! Zazdraszczam i gratuluję !!!
RÓBMY TO SZYBKO ZANIM DOTRZE DO NAS FAKT, ŻE TO
KOMPLETNIE BEZ SENSU
KOMPLETNIE BEZ SENSU
- Rob_trike
- President
- Posty: 11046
- Rejestracja: 30 sie 2009, 21:24
- Krótki opis: Jeśli się cofam …. To po to by wziąć rozbieg
- Lokalizacja: Radziejów
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
zajebiście
Czekam na ciąg dalszy

Czekam na ciąg dalszy

Jeśli się cofam …. To po to by wziąć rozbieg.
- czerwonyskorpion
- Member
- Posty: 1183
- Rejestracja: 14 gru 2008, 09:05
- Lokalizacja: Ługów
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Piękna sprawa ,pozostaje tylko pozazdrościć.
- Arek
- Vice-President
- Posty: 4612
- Rejestracja: 29 maja 2011, 20:25
- Lokalizacja: Żnin
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
super, też czekam na dalszy ciąg 

- GREGOR
- Posty: 5840
- Rejestracja: 22 lut 2010, 10:46
- Krótki opis: Żyj tak , aby dobrze Cię potem wspominali
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Jachu, zazdroszczę Ci żony
Czekam na dalszy ciąg wydarzeń, miód na moje oczy i uszy

Czekam na dalszy ciąg wydarzeń, miód na moje oczy i uszy

Żyj tak, aby Cię potem dobrze wspominali...
- bandit
- Posty: 3738
- Rejestracja: 02 gru 2006, 21:16
- Lokalizacja: Pniewy
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Fantastyczny materiał. Podoba mi się ten sprzęt.
- mechanior
- Member
- Posty: 2182
- Rejestracja: 24 lip 2010, 23:57
- Lokalizacja: Ornontowice
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Aleś to genialnie opisał, gratulacje z udanego wyjazdu.
Mówić nie myśląc, to tak jak strzelać nie celując.
- pawlikTrike
- Member
- Posty: 7584
- Rejestracja: 28 sty 2010, 13:43
- Krótki opis: TRAJKERS
- Lokalizacja: Gdańsk/Gdynia/Kielno
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Dzisiaj dopiero zdobyłem się na to żeby przeczytać, odkładałem i odkładałem, nie chciałem czytać po łepkach i powiem... super ! Czekam na dalszą część !
Żyj tak, aby nikt nigdy przez Ciebie nie płakał... chyba, że ze szczęścia
- Wojtek1211
- Member
- Posty: 115
- Rejestracja: 15 lis 2021, 20:01
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Super wyjazd gratulacje .
- JachuVelorex
- Posty: 65
- Rejestracja: 25 cze 2017, 20:56
- Krótki opis: Wołają na mnie Dżygit
- Lokalizacja: Bolechowo Osiedle
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Część druga...
Następnego dnia (w sobotę) wszyscy wstali około 7. My nie do końca jeszcze wypoczęci też, bo nie wypadało wałkonić się za długo w gościach. Dzień powoli się rozkręcał, ktoś kolejny dojechał, słońce znów zaczynało grzać. Nie będę ukrywał, nie mogłem się doczekać wyjęcia balastu z Velorexa żeby odciążyć zawieszenie. Jakieś śniadanie, jakieś piwko… Biesiada była na dworze w ogrodzie. Tam też pod ręką duża lodówka. W końcu teleskopy Velorexa radośnie podskoczyły w górę, a ja najbliższą drogą odnalazłem lodówkę. Znów jakieś piwko, żeby trochę węgierskiego języka podciągnąć w mowie, trochę muzyki w tle, oczko wodne i tak wszystko świetnie się kręciło. Piękny, wspaniały, radosny czas. No może poza faktem, że nikt nie chciał się przekonać do polskiej wódki. Ale po kolejnym piwku już nawet w miarę płynnie („egészségedre” czyli „na zdrowie”) potrafiłem po węgiersku przekonać jednego czy drugiego. Najłatwiej poszło mi z Isztvanem (po naszemu Stefan). Co wtedy się zaczęło dziać, to nawet fizjologom się nie śniło… Powiem szczerze, że wcale się nie dziwię, że żona nie chce z Isztvanem nigdzie jeździć… Dusza towarzystwa!!! Więc i tu ku naszej uciesze przyjechał sam. Co się w krótce okazało dla mnie nieszczęściem. Hasłem imprezy było zawołanie: „Janek vodka???” Nawet kolejni którzy przyjeżdżali to od bramy już wołali: „Janek vodka?” Całe szczęście, że oczko wodne było przepływowe i ciągle się uzupełniała, bo woda po skokach i na główkę i na bombę wylatywała na boki jak przy sztormie. A do oczka zaglądaliśmy dosyć często bo upał tego dnia był jeszcze większy. I tak sobie z Isztvanem szaleliśmy cały dzień. Od samego rana, aż po późny wieczór. I ostatnią rzecz jaką pamiętam (około godziny 12 w południe), to taki spokojny głos mojej żony Karoliny: „Jachu proszę wyjdź z tej wody i pójdziemy się przejść” i w tle utwór Ken Laszlo „Hey Hey Guy”. Powiem szczerze, że tak znienacka jakoś mnie żona zaskoczyła, że się zgodziłem, wyszedłem z tej wody i super się bawiąc do samego wieczora poszedłem grzecznie spać o 12 w południe. Do dzisiaj zachodzę w głowę co mogło pójść nie tak. Czy może coś źle pogryzłem, czy za mało przepijałem, czy może słońce za bardzo grzało, czy jednak to wczorajsze zmęczenie, czy może jednak woda była w oczku za zimna bo to jednak przepływowe było i się nie nagrzewała aż tak bardzo… no powiem do dzisiaj tej zagadki nie rozwiązałem. Czarna magia!!! Tak czy siak po krótkiej drzemce, bo przecież nie będę marnował takiego spotkania na bezsensowne spanie, znów usłyszałem ciepły, spokojny głos mojej Karoliny: „Jachu wstawaj, chodź coś zjeść bo już 18-ta jest”. Wypoczęty, po 6-ciu godzinach snu, wróciłem na biesiadę, patrzę, kupę nowych ludzi. Przywitałem się, udając, że też przed chwilą przyjechałem. Na hasło: „Jachu vodka?” udawałem, że gościa nie znam, zjadłem gulasz sącząc piwko doczekałem końca dnia dalej kalecząc język węgierski. Chyba podczas snu całkowicie zapomniałem bogatego i prawie płynnego słownictwa po węgiersku. W nocy znów „królewskie łoże”, rano niedziela i rozmyślanie którędy wracamy. Oczywiście wcześniej jeszcze królewskie śniadanie. Na wielkim (chyba) bananowym z własnego ogrodu liściu i podane jak dla Króla Lwa. Jakieś wspólne zdjęcia, ktoś wyjeżdża wcześniej, ktoś jeszcze zostaje. My wyjeżdżamy o 12 w południe. Ktoś tam jeszcze przypomina wczorajsze hasło przewodnie, ktoś inny gratuluje mi wyrozumiałej żony, a jeszcze inni z politowaniem patrzą na Karolinę przez pryzmat męża… Ciąg dalszy nastąpi...
Następnego dnia (w sobotę) wszyscy wstali około 7. My nie do końca jeszcze wypoczęci też, bo nie wypadało wałkonić się za długo w gościach. Dzień powoli się rozkręcał, ktoś kolejny dojechał, słońce znów zaczynało grzać. Nie będę ukrywał, nie mogłem się doczekać wyjęcia balastu z Velorexa żeby odciążyć zawieszenie. Jakieś śniadanie, jakieś piwko… Biesiada była na dworze w ogrodzie. Tam też pod ręką duża lodówka. W końcu teleskopy Velorexa radośnie podskoczyły w górę, a ja najbliższą drogą odnalazłem lodówkę. Znów jakieś piwko, żeby trochę węgierskiego języka podciągnąć w mowie, trochę muzyki w tle, oczko wodne i tak wszystko świetnie się kręciło. Piękny, wspaniały, radosny czas. No może poza faktem, że nikt nie chciał się przekonać do polskiej wódki. Ale po kolejnym piwku już nawet w miarę płynnie („egészségedre” czyli „na zdrowie”) potrafiłem po węgiersku przekonać jednego czy drugiego. Najłatwiej poszło mi z Isztvanem (po naszemu Stefan). Co wtedy się zaczęło dziać, to nawet fizjologom się nie śniło… Powiem szczerze, że wcale się nie dziwię, że żona nie chce z Isztvanem nigdzie jeździć… Dusza towarzystwa!!! Więc i tu ku naszej uciesze przyjechał sam. Co się w krótce okazało dla mnie nieszczęściem. Hasłem imprezy było zawołanie: „Janek vodka???” Nawet kolejni którzy przyjeżdżali to od bramy już wołali: „Janek vodka?” Całe szczęście, że oczko wodne było przepływowe i ciągle się uzupełniała, bo woda po skokach i na główkę i na bombę wylatywała na boki jak przy sztormie. A do oczka zaglądaliśmy dosyć często bo upał tego dnia był jeszcze większy. I tak sobie z Isztvanem szaleliśmy cały dzień. Od samego rana, aż po późny wieczór. I ostatnią rzecz jaką pamiętam (około godziny 12 w południe), to taki spokojny głos mojej żony Karoliny: „Jachu proszę wyjdź z tej wody i pójdziemy się przejść” i w tle utwór Ken Laszlo „Hey Hey Guy”. Powiem szczerze, że tak znienacka jakoś mnie żona zaskoczyła, że się zgodziłem, wyszedłem z tej wody i super się bawiąc do samego wieczora poszedłem grzecznie spać o 12 w południe. Do dzisiaj zachodzę w głowę co mogło pójść nie tak. Czy może coś źle pogryzłem, czy za mało przepijałem, czy może słońce za bardzo grzało, czy jednak to wczorajsze zmęczenie, czy może jednak woda była w oczku za zimna bo to jednak przepływowe było i się nie nagrzewała aż tak bardzo… no powiem do dzisiaj tej zagadki nie rozwiązałem. Czarna magia!!! Tak czy siak po krótkiej drzemce, bo przecież nie będę marnował takiego spotkania na bezsensowne spanie, znów usłyszałem ciepły, spokojny głos mojej Karoliny: „Jachu wstawaj, chodź coś zjeść bo już 18-ta jest”. Wypoczęty, po 6-ciu godzinach snu, wróciłem na biesiadę, patrzę, kupę nowych ludzi. Przywitałem się, udając, że też przed chwilą przyjechałem. Na hasło: „Jachu vodka?” udawałem, że gościa nie znam, zjadłem gulasz sącząc piwko doczekałem końca dnia dalej kalecząc język węgierski. Chyba podczas snu całkowicie zapomniałem bogatego i prawie płynnego słownictwa po węgiersku. W nocy znów „królewskie łoże”, rano niedziela i rozmyślanie którędy wracamy. Oczywiście wcześniej jeszcze królewskie śniadanie. Na wielkim (chyba) bananowym z własnego ogrodu liściu i podane jak dla Króla Lwa. Jakieś wspólne zdjęcia, ktoś wyjeżdża wcześniej, ktoś jeszcze zostaje. My wyjeżdżamy o 12 w południe. Ktoś tam jeszcze przypomina wczorajsze hasło przewodnie, ktoś inny gratuluje mi wyrozumiałej żony, a jeszcze inni z politowaniem patrzą na Karolinę przez pryzmat męża… Ciąg dalszy nastąpi...
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Wołają na mnie Dżygit 

- winda
- Secretary
- Posty: 14989
- Rejestracja: 25 kwie 2009, 18:31
- Lokalizacja: LUBLIN
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
No fakt... nie do pozazdroszczenia mąż któremu zwykłe oczko wodne szkodzi...
RÓBMY TO SZYBKO ZANIM DOTRZE DO NAS FAKT, ŻE TO
KOMPLETNIE BEZ SENSU
KOMPLETNIE BEZ SENSU
- GREGOR
- Posty: 5840
- Rejestracja: 22 lut 2010, 10:46
- Krótki opis: Żyj tak , aby dobrze Cię potem wspominali
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Pięknie napisane, fajnie że przeżyłeś bo podobno z bratankami wegierskimi nie jest łatwo, choć mówią że z ukraińskim narodem do stołu z alkoholem nie siadaj 

Pytanie moje nasuwa się samo, ale poczekam na koniec opowieści
Pytanie moje nasuwa się samo, ale poczekam na koniec opowieści
Żyj tak, aby Cię potem dobrze wspominali...
- Arek
- Vice-President
- Posty: 4612
- Rejestracja: 29 maja 2011, 20:25
- Lokalizacja: Żnin
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Ciekawie, pisz dalej 

- JachuVelorex
- Posty: 65
- Rejestracja: 25 cze 2017, 20:56
- Krótki opis: Wołają na mnie Dżygit
- Lokalizacja: Bolechowo Osiedle
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Powrót w niedziele, wyjazd punktualnie w południe. Postanowiliśmy, że nie wracamy bezpośrednio do domu jadąc znów 14h. Plan bardzo prosty, wpierw do Bielska Białej, tam nocleg, a później się zobaczy. Na granicy węgiersko-słowackiej znów kontrola sanitarna ale tylko zwolniłem, wymienione w przelocie uśmiechy i pozdrowienie ręką. Przez Słowację, to w zasadzie tylko autostrada żeby jazdę skrócić do minimum i kierunek do Polski na przejście graniczne w Zwardoniu. Wszystko bez żadnych problemów.
W czasie jazdy doświadczyliśmy i dnia i nocy i upału i chłodu i słońca i deszczu i chwilowej burzy i regularnej długotrwałej ulewy. Na szczęście Velorex jechał jak szalony, a my nie mniej szaleni w nim.
Zdrowi i szczęśliwi dojechaliśmy do domu i z uśmiechem wspominamy kolejną udaną przygodę. Koniec.
Wiadomo, temperatura otoczenia nie rozpieszczała, a i Velorex też gdzieś swoje ciepło musiał oddać. Nie wiem tylko dlaczego z uporem maniaka oddawał go wbrew prawom fizyki, pod wiatr i w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy czyli w naszym. Tankowanie, z powodu braku wskaźnika paliwa, jak zawsze obliczone na 200 przejechanych kilometrów. I tak jakoś właśnie wypadało zatankować po słowackiej stronie przed granicą tyle, że gdy skończyła się eSka i zbliżając się do naszych granic, wjechaliśmy w góry. Tam żadnej stacji benzynowej. Widząc na liczniku przejechany dystans 220 kilometrów zacząłem się rozglądać gdzieś po dolinach czy nie widać słowackich cepeenów. I nagle, patrzę, GRANICA PAŃSTWA, chyba 5 lub 2 kilometry, do tego za 500 metrów zjazd do słowackiej miejscowości. I właśnie w tym momencie zamiast wesołego warkotu silnika „wwwrrrrrrrrr” usłyszałem „buuuuuuuuuuu”. Na szczęście siłą rozpędu, bo droga tak wąska, że blokowałbym pas ruchu, dotoczyłem się do zjazdu i tam miałem miejsce jakby właśnie na nas czekało. Oczywiście przygotowany na takie przygody, wyciągnąłem pełną bańkę „piątkę” i bez zbędnego zastanawiania całą wlałem do zbiornika. Kiedyś też miałem pełną i woziłem ją kilka miesięcy i gdy był wielki upał, a ja stałem dwa dni w szczerym słońcu, to bańka od temperatury tak napuchła, że ciśnienie wypchnęło paliwo na zewnątrz… Po zatankowaniu pozostało tylko dojechać do granicy i po kilku kilometrach odstać swoje w korku do Węgierskiej Górki żeby zatankować na Orlenie. Do Bielska Białej dojechaliśmy ok 20. Kolacja, piwko, spanie. Nazajutrz szybka decyzja, jedziemy zwiedzić Kraków.
Upał zrobił swoje więc staraliśmy się zwiedzać tylko w cieniu. W drodze powrotnej w Krzeszowicach odwiedziłem kolegę i nocleg znów w Bielsku Białej. We wtorek od rana pojechaliśmy do Szczyrku i postanowiliśmy sprawdzić czy Velorex jest wstanie wdrapać się na stromiznę prowadzącą do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Polski (dla nas bardzo wyjątkowe miejsce). Strome podjazdy miałem w Rumunii ale tutaj wjeżdżając już się zastanawiałem jak zjadę.
Z tego miejsca ruszyliśmy w stronę Poznania. W Częstochowie podjechaliśmy na Jasną Górę podziękować za kolejną przygodę i niby nic już nie powinno zakłócić naszej prostej drogi do domu.
Ale po lewej stronie w sporej odległości zaczęła majaczyć wielka czarna chmura. Wyglądało to tak jakby u nas był dzień, a tam noc. Na szczęście było to bardzo daleko tyle, że nie należało tego widoku lekceważyć. Więc nie wiem dlaczego zacząłem trochę uciekać na prawo od tych czarnych chmur. Wtedy przejeżdżając przez Parzymiechy coś mi świtało ale dopiero w domu sprawdziłem (bo nie dawało mi to spokoju), że mieszka tam nasz kolega Custom. Potem zamiast na Ostrów Wielkopolski pojechałem przez Kalisz. I myślę, że to był błąd. Gdybym wiedział, że chmura będzie mnie goniła, to próbowałbym ją ominąć lewą flanką, niestety skończyło się odwrotnie. Zaczęło padać. Na wjeździe do Kalisza, bardzo niechętnie ale założyłem dach, zignorowałem propozycję kierowcy który się zatrzymał życzliwie mówiąc, że za parę set metrów jest myjnia samochodowa z dachem i pojechałem dalej. Na wyjeździe z Kalisza rozszalała się burza. W wielkim deszczu zakładałem na szybko okna bo wiatr stwierdził, że będzie przepychał strugi wody na przestrzał przez nasz pojazd. Żona zaczęła wyrażać swoje niezadowolenie, a nawet strach. Żeby tu zostać i poszukać noclegu, bo jeżeli wiatr nas nie porwie na strzępy, to na pewno zepchnie nas do rowu, a o zderzeniu z TIRem nie wspomni. Ja jej na to, że zostało do domu 140 kilometrów i nie będę kład się spać o godzinie 16 i wolałbym do domu wrócić pociągiem niż szukać tak blisko noclegu. I że właśnie wieje nam prosto w twarz więc stojąc w miejscu nic nie przyspieszymy, a jadąc pod wiatr burza przejdzie szybciej. I tak jadąc w burzy (największej w naszej historii velorexowej) okazało się, że żeby cos było widać i móc się utrzymać na swoim pasie ruchum, to musimy jechać maksymalnie 35 km/h. Według mnie ważne, że zmniejszamy dystans chmury burzowej. Niestety wiatr tak duł plus nadjeżdżające z przeciwka ciężarówki, które z impetem wtłaczały potężne ilości wody każdym otworem technologicznym do Velorexa. Istny armagedon i czas apokalipsy w jednym. Mimo dachu i założonych okien byliśmy dosłownie cali mokrzy, a w Velorexie jeszcze nigdy nie było tyle wody. Karolina swoimi uwagami wcale nie pomagała… Za Pleszewem burza zmieniła się w deszcz , a chwile później w kapuśniaczek. W Kotlinie zaczęło wychodzić słońce, a z mojej żony złość. Postanowiłem złagodzić atmosferę zjeżdżając do zajazdu mówiąc: „Kochanie zamawiaj, to na co masz tylko ochotę, a ja ustawię pojazd w słońcu żeby trochę przesechł”.
Dużo nie pomogło bo w lokalu wyglądaliśmy jakbyśmy przyjechali na rowerach, a nie pod dachem. Więc postanowiłem wcielić plan „B”. Niestety musiałem się pozornie przyznać więc zacząłem od słów: „Kochanie miałaś rację, to było głupie i nieodpowiedzialne. Przecież faktycznie mogliśmy sobie znaleźć nocleg w Kaliszu, w najgorszym wypadku przeczekać na stacji benzynowej. Teraz, ledwo uchodząc z życiem, jesteśmy cali przemoczeni i zdenerwowani ale przypomnij sobie ile mieliśmy podobnych sytuacji… Wpierw też reagowaliśmy złością, a po czasie wspominamy to z uśmiechem. Wierzę, że i tym razem tak będzie.” Tak sobie pomyślałem, że wystarczyło tylko pierwsze zdanie tej gawędy ale na wszelki wypadek postanowiłem coś dodać jeszcze od siebie żeby za szybko nie dopuścić żony do głosu. W dobrym humorze dokończyliśmy późny obiad i około 20 dojechaliśmy do naszego Bolechowa
W ciągu 5-ciu dni, będąc w Czechach, na Węgrzech i Słowacji, przejechaliśmy 1982 kilometry i 800 metrów. Tylko w jeden dzień nie jeździliśmy Velorexem. Uważam to i tak za duży wyczyn biorąc pod uwagę, że siedzi się tam jak na taborecie z kolanami przy brodzie.W czasie jazdy doświadczyliśmy i dnia i nocy i upału i chłodu i słońca i deszczu i chwilowej burzy i regularnej długotrwałej ulewy. Na szczęście Velorex jechał jak szalony, a my nie mniej szaleni w nim.
Zdrowi i szczęśliwi dojechaliśmy do domu i z uśmiechem wspominamy kolejną udaną przygodę. Koniec.
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Wołają na mnie Dżygit 

Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Ooo widzisz nawet pogoda Cię zmuszała do odwiedzenia w Kaliszu trzech Trajkersów zamieszkujących Najstarsze miasto w Polsce
.Kolejnym razem zapraszamy .
- winda
- Secretary
- Posty: 14989
- Rejestracja: 25 kwie 2009, 18:31
- Lokalizacja: LUBLIN
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Mnie na trajce w 2021 roku też złapała w Kaliszu. Przypadek? Nie sądzę....
RÓBMY TO SZYBKO ZANIM DOTRZE DO NAS FAKT, ŻE TO
KOMPLETNIE BEZ SENSU
KOMPLETNIE BEZ SENSU
- winda
- Secretary
- Posty: 14989
- Rejestracja: 25 kwie 2009, 18:31
- Lokalizacja: LUBLIN
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Często zastanawiam się nad układem kierowniczym velorexa. Silnik masz git. prędkości przelotowe przyzwoite. jak na to reaguje tak prosty układ kierowniczy? Mieścisz się w swoim pasie?
RÓBMY TO SZYBKO ZANIM DOTRZE DO NAS FAKT, ŻE TO
KOMPLETNIE BEZ SENSU
KOMPLETNIE BEZ SENSU
- JachuVelorex
- Posty: 65
- Rejestracja: 25 cze 2017, 20:56
- Krótki opis: Wołają na mnie Dżygit
- Lokalizacja: Bolechowo Osiedle
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Gdybym wiedział kto tam mieszka, to bym wcale na Węgry tyle godzin nie jechał

Wołają na mnie Dżygit 

- JachuVelorex
- Posty: 65
- Rejestracja: 25 cze 2017, 20:56
- Krótki opis: Wołają na mnie Dżygit
- Lokalizacja: Bolechowo Osiedle
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
W brew pozorom nie jest taki prosty... Układ kierowniczy reaguje tak, że żeby jechać prosto wachluje kierownicą prawo-lewo tak jak w starym Jelczu. Ale to jest kwestia skasowania luzu w przekładni kierowniczej. Przyzwyczaiłem się. Natomiast kłopotem są hamulce. Muszę mieć opony 16, maksymalnie 17 żeby sie w łuku błotnika zmieściły i do tego szprychowe żeby z daleka wyglądało jak oryginał. Ale felgi na tyle szerokie żeby i szeroka opona która ma trochę więcej styku z asfaltem niz Romet Kadet, Simson lub ETZ 150. Wiem, że Harley ma takie 16-tki szprychowe z dużym balonem i idealnie by pasowały ale ciągle hamowanie spycham na drugi plan.
Wołają na mnie Dżygit 

- Arek
- Vice-President
- Posty: 4612
- Rejestracja: 29 maja 2011, 20:25
- Lokalizacja: Żnin
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Hamowanie hamowaniem, ale opowieść piękna, pełna przygód i pasji. Pisz częściej 

- kowall
- Sergeant
- Posty: 3367
- Rejestracja: 31 paź 2013, 14:00
- Lokalizacja: Olesno
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Można tylko pozazdrościć całej tej trasy ,przygody i przejechanych km. ale chyba najbardziej co niektórzy pozazdroszczą ci żony że się zdecydowała na to całe wariactwo w dobrym tego słowa znaczeniu 

- GREGOR
- Posty: 5840
- Rejestracja: 22 lut 2010, 10:46
- Krótki opis: Żyj tak , aby dobrze Cię potem wspominali
- Kontakt:
Re: Velorexowy spontan na Węgry.
Kowall, ja miałem to napisać


Jachu zazdroszczę i podziwiam żonę


Żyj tak, aby Cię potem dobrze wspominali...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości