Velorexowy spontan na Węgry.
: 19 sty 2022, 18:03
Dawno się nie odzywałem ale, to wcale nie znaczy , że nic nie robiłem.
Na początku sierpnia 2021 roku postanowiliśmy z żoną odwiedzić naszych węgierskich velorexowych Przyjaciół. Pogoda u nas była słabiutka więc weekend zapowiadał się kiepsko. Zatem decyzja podjęta!!! Ruszamy 6 sierpnia o 6 rano. W związku z tym, że naród Węgierski nigdy za kołnierz nie wylewał, a Velorex miał większą część drogi wyznaczoną autostradą, to postanowiłem odpowiednio dociążyć przód pojazdu 3 litrami balastu. Pobudka, pakowanie, wyjazd. Wszystko zgodnie z planem. Nawet deszcz. W Velorexie jest pewna zasada: jak pada deszcz, a jedzie się szybko, to deszcz mimo jazdy bez dachu, do środka nie pada. Więc nie zmieniając raz ustalonych zasad, dachu nie zakładamy. Jedziemy w deszczu, a krople nas omijają!!! Trasa określona na 760 kilometrów oznacza, że późnym popołudniem będziemy rozkoszować się węgierskim gulaszem. Mijamy Poznań, na S5 droga ucieka przyjemnie, prędkość staram się utrzymywać ok 120 km/h, radio gra, sama przyjemność. No może poza faktem spadku poziomu paliwa. Nie wiedząc, że przed Wrocławiem na S5 jest Orlen dla bezpieczeństwa postanowiłem zjechać do Rawicza zatankować pod korek. Wrocław przeskoczony. Do Kłodzka droga już nie była taka łatwa więc i kilometry przestały uciekać. Ilość i prędkość jadących w tym samym kierunku ciężarówek szybko weryfikuje czas dojazdu na miejsce. Na szczęście przestało padać. Czechy drogami krajowymi. Słowacja autostradą. Tankowania dokładnie co 200 kilometrów określają spalanie na poziomie 6 litrów. Czas odpoczynku tylko na zatankowanie paliwa i kawę z automatu. Żeby nie wydłużać przejazdu kawę pijemy w czasie jazdy, a jemy wcześniej przygotowane kanapki. Tylko jazda!!! Niczym innym staramy się nie zakłócać dobrze realizowanego planu. Ostatnie tankowanie na Słowacji i ile fabryka dała na Węgry! Bo upał daje się we znaki. Słońce w zenicie, błękit nieba, pilotka na głowie, wentylator chłodnicy pracuje coraz częściej. I tak trzymając około stówy na liczniku ( w Czechach i na Słowacji staram się nie jechać zbyt szybko, bo kto jak kto ale oni najlepiej wiedzą, że Velorexy tak szybko nie jeżdżą więc żeby się nie narażać na kontrole „federalnych” staram się nie rzucać w oczy) w pełnym słońcu naszym oczom nagle wyłania się mała, czarna, gruba, tłusta chmura. Przez głowę przeszła mi nawet myśl o założeniu dachu, przez usta te same słowa ale żona jak to żona: „przecież nie będziesz teraz tu na autostradzie dachu na chwile zakładał, małego deszczu się boisz?” Więc w myśl zasady, że jak jedziesz Velorexem bez dachu w deszczu szybko, to deszcz do środka nie pada, dołożyłem do pieca i równe 130 km/h zbliżamy się. Przejeżdżając pod wiaduktem przez chwile pomyślałem, że może należy przeczekać. Ale ja kozak nie chciałem wyjść na babę w oczach żony. Na 20 m przed Velorexem moją uwagę przykuły potężne oka wody odbijające się od asfaltu. Nagle chuj, dupa, szczur… było już za późno. Jesteśmy cali mokrzy, woda jest wszędzie. Na szczęście było gorąco więc deszcz się przydał ale pracująca wycieraczka przestała przynosić jakiekolwiek efekty. Nic nie widać. Samochody przede mną zniknęły. Muszę zwolnić bo asfalt jest zalany całkowicie ale boję się, że najedzie na nas z tyłu jakaś rozpędzona ciężarówka. Ciągle nic nie widzę i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że deszcz tak jak nagle nas zaskoczył, tak nagle przestał padać. Mimo braku widoczności wycieraczka pracuje jak szalona i wtedy dochodzi do mnie myśl, że szyba jest cała mokra ale od środka. Szybko przecieram dłonią i jazda znów staje się przyjemnością. Okazało się, że pióro wycieraczki zbierało sprawnie, bo w końcu było przeznaczone do łodzi motorowej, druga sprawa, że zasada o nie padającym deszczu do środka Velorexa w czasie jazdy w deszczu bez dachu jak się jedzie szybko, jest przebijana zasadą „z małej chmury, duży deszcz!”. W związku z tym, że mój Velorex jest lekko pofastrygowany drutem zbrojeniowym tam gdzie się derka poszudrała, woda bardzo szybko opuściła wnętrze naszego pojazdu. Słoneczko i wiatr w mig nas wysuszył i na Węgry wjechaliśmy suchą stopą. Kontrola epidemiologiczna na granicach okazała się tylko na granicy słowacko-węgierskiej w postaci zwężenia i ograniczenia prędkości pod czujnym okiem pograniczników. Na Węgrzech autostrady dla motocykli są płatne więc rozpędzeni świadomie wjeżdżamy bez opłaty żeby nadrobić trochę czasu, który powoli tego dnia się zacznie kurczyć. Po przejechaniu nielegalnie 70 kilometrów stwierdziłem, że więcej szczęścia już mogę dzisiaj nie mieć i należy nie przeciągać struny. Na węgierskiej krajówce tak jak w Polsce tylko, że na Węgrzech. Ciężarówki, teren zabudowany, ograniczenia. Mimo, że zostało około 70 kilometrów, to czas uciekał, a kilometry mniej. Byliśmy zadowoleni i szczęśliwi. Może nawet zbyt szczęśliwi i to nas zgubiło. W jakimś lokalnym miasteczku źle skręciłem, nawigacja zaszalała więc się zatrzymałem żeby sprawdzić w internecie którędy powinienem jechać. Godzina 18, a gorąco jak w piekle. Velorex po wprowadzonych modyfikacjach po podróży na Mołdawię i przygodami z poparzonymi nogami żony, dalej daje znać, że piec zamontowany z tyłu daje z siebie sporo energii. Zjeżdżam na trawnik w cień pod drzewo, gaszę silnik, sprawdzam trasę, odpalam, żeby gonić dalej i cieszyć się jazdą a tu nic!!! Kompletnie nic. Próbuję znów odpalić, znów nic. Wtedy, dopiero jako stary facet, zrozumiałem co tak naprawdę oznacza NIC. NIC kuźwa nie działa. Na szczęście kontrolki się świecą ale NIC nie ma ciągle. Se myślę, skoro rozrusznik nie kręci, to znaczy, że się zawiesił. Włączyłem na bieg, trochę popchałem w przód, tył. Ciągle jest NIC. Wysiadając rozejrzałem się czy gdzieś nie widać budynku straży pożarnej bo czuję, że możemy tu zostać na dłużej, a gdzieś trzeba spać. Że to już koniec i kara za nieopłaconą węgierską autostradę. Strażaków nie widać. Właśnie wtedy poczułem jak naprawdę jestem zmęczony jazdą, upałem, czasem… Kuźwa Velorex zapakowany po sam dach, pod bagażami silnik, kto to rozpakuje żeby zaglądać do silnika… do tego czy ja zmęczony jak koń po westernie, będę wstanie sobie przypomnieć co tu przerobiłem i gdzie są knyfy żeby ominąć duperele w instalacji… A w dupę! Niechby skały srały, bagaży nie ruszam. Może włącznik rozrusznika zaadoptowany z włącznika klaksonu w Ursusie C-330 się popsuł, bo tani był. Przewody wyciągnięte, zwieram na krótko. Ciągle NIC! Czuję, że siły mnie opuszczają, do tego słońce przygrzewa jak złe. Jest chyba ze 34 stopnie w cieniu. Tak się cieszyliśmy jazdą, że nie czuliśmy zmęczenia. Idę się przejść żeby ochłonąć. Gdzie tu można ochłonąć jak słońce pali jak wściekłe… Patrzę, jest ślepa uliczka z górki. Zapchniemy!!! Przepchnęliśmy Velorexa 30 metrów i jesteśmy prawie gotowi do startu. Jeszcze tylko mała instrukcja jak Karolina ma mnie pchać!!! Znów zmęczenie mnie zgubiło, straciłem czujność i powiedziałem za dużo: „Kochanie tylko uważaj, bo jak odpali i ruszę, żebyś się nie przewróciła”. Żona za bardzo sobie moje słowa wzięła do głowy (do dzisiaj się do tego nie przyznaje i twierdzi, że pchała ile miała sił) bo mimo, że z górki, to Velorex toczył się ledwo, ledwo… Bojąc się, że się przewróci, tak zapobiegawczo pchała, że Velorex prawie ją ciągnął. No NIC trwa bez przerwy. Dajemy sobie drugą szansę. Wpychamy Velorexa na szczyt górki i teraz Karolina zarzeka się, że da z siebie wszystko i lepiej żebym wskoczył zawczasu bo mogę nie zdążyć i Velorex pojedzie sam. Jak na takie żarty, to raczej sił miała sporo więc pozostało tylko wskoczyć, odpalić i dojechać do celu. Znów NIC. Koło zahamowało i Velorex się zatrzymał. Żona obawiając się wywrotki prawie sobie zęby wybiła zatrzymując się na Velorexie. Czuję, że tracę cierpliwość. Boję się wybuchnąć bo w oddali widzę dworzec kolejowy i mam obawy, że żona może stwierdzić, że w pociągu nikt na nią głosu podnosił nie będzie. Oboje jesteśmy padnięci. Słońce nas rozpuszcza. Daję Karolinie, Velorexowi i sobie ostatnią szansę. Robię ostatni, dokładny w najmniejsze szczegóły instruktarz jak małżonka ma mnie zapchnąć. Niby słucha skupiona ale czuje, że myślami stoi już na peronie… Wiem, że co bym teraz nie powiedział i tak bojąc się przewrócić nie popchnie mnie mocniej niż zamykając drzwi w pokoju. Stwierdziłem żeby mnie tylko asekurowała a ja tak mocno go rozpędzę i wskoczę i odpalę… ale drzwi od Velorexa otwierają się pod wiatr. Trudno go pchać i jednocześnie uciekać przed drzwiami żeby go nie hamować. Nadal jest NIC. Opadłem z sił. Zmęczenie nie pozwala mi myśleć. Choć bardziej chyba to myślenie ogranicza mi strach związany z przeróbkami i poszukiwaniem igły w stogu siana. Karolina siada na trawniku, ja w pełnym słońcu (czekając, że w końcu zajdzie i będzie cień) chociaż o godzinie 19 już wcale nie tak wysoko. Wypakowałem starannie upchane bagaże, wyjąłem młotek i jedyna rzecz jaka przyszła mi do głowy, to potrzeba popukania młotkiem w rozrusznik, może się zawiesił. Kuźwa ciągle NIC. NIC nas nie opuszcza. Koszulka się klei, ręce brudne, siadam na trawniku i staram się wyłączyć zmęczenie pomieszane z negatywnymi emocjami. Uwaga, zaczynam myśleć. Analizować. Skoro bagaże wyjęte, silnik widać i nie ma znamion uszczerbku, skoro rozrusznik nie kręci i kontrolki nie przygasają, skoro po zwarciu przewodów prąd nie przepływa bo kable nie iskrzą, to może zwyczajnie nie ma w nich prądu. No tak. Ale gdzie ja mam na wiązce bezpieczniki. Kuźwa pamiętam, że gdzieś je trytytką przyczepiłem bo się bujały jak liść osiki na wietrze. No tak, są za oparciem po stronie pasażera. Ciekawe który? Nie ma ich dużo, wyciągam po kolei. Drugi SPALONY!!! Wymieniam, próba przyciskiem rodem ze stajni C-330. Jesteśmy uratowani. NIC pokonane!!! Od tej chwili WSZYSTKO działa. Niby taka pierdoła od której należało zacząć ale 12 godzin w drodze z czego 9 w pełnym słońcu dało mi popalić. W ciągu kolejnej godziny dojeżdżamy do celu. Po drodze słońce było już tak nisko, że nagle przypomnieliśmy sobie jak fajnie jest podróżować w cieniu. Wtedy owiany chłodem trochę ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że ta burza (z małej chmury, duży deszcz) tak nas zalała, że zwarła dwa przewody (które później łączyłem na krótko) i przepalił się bezpiecznik. O godzinie 20, po przejechaniu 807 kilometrów (planowane 760) i 14-tu godzinach jazdy dojechaliśmy do celu. Zmęczeni ale szczęśliwi. Na miejscu było już kilka Velorexów. Kolacja, piwko, gawęda i o 23 spanie. Dłużej nie daliśmy rady. A spanie po królewsku!!! W domu tylko jedno łóżko ( w zasadzie łoże na którym i cztery osoby by się wyspały) i same karimaty na podłodze. Rozpakowałem swoje szukając miejsca ale gospodarze przygotowali to wielkie łoże tylko dla nas. Skrępowani sytuacją dowiedzieliśmy się, że reszta uczestników jechała do nich może godzinę, góra dwie… Jeżeli ktoś jedzie do nic 14h i to Velorexem to zasługuje na spanie w jedynym w domu łóżku!!! Cóż począć, Polak Węgier dwa bratanki… dalszą część tego powiedzenia opiszę (z pewnymi lukami czasowymi) w części drugiej.
Ciąg dalszy nastąpi…
Na początku sierpnia 2021 roku postanowiliśmy z żoną odwiedzić naszych węgierskich velorexowych Przyjaciół. Pogoda u nas była słabiutka więc weekend zapowiadał się kiepsko. Zatem decyzja podjęta!!! Ruszamy 6 sierpnia o 6 rano. W związku z tym, że naród Węgierski nigdy za kołnierz nie wylewał, a Velorex miał większą część drogi wyznaczoną autostradą, to postanowiłem odpowiednio dociążyć przód pojazdu 3 litrami balastu. Pobudka, pakowanie, wyjazd. Wszystko zgodnie z planem. Nawet deszcz. W Velorexie jest pewna zasada: jak pada deszcz, a jedzie się szybko, to deszcz mimo jazdy bez dachu, do środka nie pada. Więc nie zmieniając raz ustalonych zasad, dachu nie zakładamy. Jedziemy w deszczu, a krople nas omijają!!! Trasa określona na 760 kilometrów oznacza, że późnym popołudniem będziemy rozkoszować się węgierskim gulaszem. Mijamy Poznań, na S5 droga ucieka przyjemnie, prędkość staram się utrzymywać ok 120 km/h, radio gra, sama przyjemność. No może poza faktem spadku poziomu paliwa. Nie wiedząc, że przed Wrocławiem na S5 jest Orlen dla bezpieczeństwa postanowiłem zjechać do Rawicza zatankować pod korek. Wrocław przeskoczony. Do Kłodzka droga już nie była taka łatwa więc i kilometry przestały uciekać. Ilość i prędkość jadących w tym samym kierunku ciężarówek szybko weryfikuje czas dojazdu na miejsce. Na szczęście przestało padać. Czechy drogami krajowymi. Słowacja autostradą. Tankowania dokładnie co 200 kilometrów określają spalanie na poziomie 6 litrów. Czas odpoczynku tylko na zatankowanie paliwa i kawę z automatu. Żeby nie wydłużać przejazdu kawę pijemy w czasie jazdy, a jemy wcześniej przygotowane kanapki. Tylko jazda!!! Niczym innym staramy się nie zakłócać dobrze realizowanego planu. Ostatnie tankowanie na Słowacji i ile fabryka dała na Węgry! Bo upał daje się we znaki. Słońce w zenicie, błękit nieba, pilotka na głowie, wentylator chłodnicy pracuje coraz częściej. I tak trzymając około stówy na liczniku ( w Czechach i na Słowacji staram się nie jechać zbyt szybko, bo kto jak kto ale oni najlepiej wiedzą, że Velorexy tak szybko nie jeżdżą więc żeby się nie narażać na kontrole „federalnych” staram się nie rzucać w oczy) w pełnym słońcu naszym oczom nagle wyłania się mała, czarna, gruba, tłusta chmura. Przez głowę przeszła mi nawet myśl o założeniu dachu, przez usta te same słowa ale żona jak to żona: „przecież nie będziesz teraz tu na autostradzie dachu na chwile zakładał, małego deszczu się boisz?” Więc w myśl zasady, że jak jedziesz Velorexem bez dachu w deszczu szybko, to deszcz do środka nie pada, dołożyłem do pieca i równe 130 km/h zbliżamy się. Przejeżdżając pod wiaduktem przez chwile pomyślałem, że może należy przeczekać. Ale ja kozak nie chciałem wyjść na babę w oczach żony. Na 20 m przed Velorexem moją uwagę przykuły potężne oka wody odbijające się od asfaltu. Nagle chuj, dupa, szczur… było już za późno. Jesteśmy cali mokrzy, woda jest wszędzie. Na szczęście było gorąco więc deszcz się przydał ale pracująca wycieraczka przestała przynosić jakiekolwiek efekty. Nic nie widać. Samochody przede mną zniknęły. Muszę zwolnić bo asfalt jest zalany całkowicie ale boję się, że najedzie na nas z tyłu jakaś rozpędzona ciężarówka. Ciągle nic nie widzę i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że deszcz tak jak nagle nas zaskoczył, tak nagle przestał padać. Mimo braku widoczności wycieraczka pracuje jak szalona i wtedy dochodzi do mnie myśl, że szyba jest cała mokra ale od środka. Szybko przecieram dłonią i jazda znów staje się przyjemnością. Okazało się, że pióro wycieraczki zbierało sprawnie, bo w końcu było przeznaczone do łodzi motorowej, druga sprawa, że zasada o nie padającym deszczu do środka Velorexa w czasie jazdy w deszczu bez dachu jak się jedzie szybko, jest przebijana zasadą „z małej chmury, duży deszcz!”. W związku z tym, że mój Velorex jest lekko pofastrygowany drutem zbrojeniowym tam gdzie się derka poszudrała, woda bardzo szybko opuściła wnętrze naszego pojazdu. Słoneczko i wiatr w mig nas wysuszył i na Węgry wjechaliśmy suchą stopą. Kontrola epidemiologiczna na granicach okazała się tylko na granicy słowacko-węgierskiej w postaci zwężenia i ograniczenia prędkości pod czujnym okiem pograniczników. Na Węgrzech autostrady dla motocykli są płatne więc rozpędzeni świadomie wjeżdżamy bez opłaty żeby nadrobić trochę czasu, który powoli tego dnia się zacznie kurczyć. Po przejechaniu nielegalnie 70 kilometrów stwierdziłem, że więcej szczęścia już mogę dzisiaj nie mieć i należy nie przeciągać struny. Na węgierskiej krajówce tak jak w Polsce tylko, że na Węgrzech. Ciężarówki, teren zabudowany, ograniczenia. Mimo, że zostało około 70 kilometrów, to czas uciekał, a kilometry mniej. Byliśmy zadowoleni i szczęśliwi. Może nawet zbyt szczęśliwi i to nas zgubiło. W jakimś lokalnym miasteczku źle skręciłem, nawigacja zaszalała więc się zatrzymałem żeby sprawdzić w internecie którędy powinienem jechać. Godzina 18, a gorąco jak w piekle. Velorex po wprowadzonych modyfikacjach po podróży na Mołdawię i przygodami z poparzonymi nogami żony, dalej daje znać, że piec zamontowany z tyłu daje z siebie sporo energii. Zjeżdżam na trawnik w cień pod drzewo, gaszę silnik, sprawdzam trasę, odpalam, żeby gonić dalej i cieszyć się jazdą a tu nic!!! Kompletnie nic. Próbuję znów odpalić, znów nic. Wtedy, dopiero jako stary facet, zrozumiałem co tak naprawdę oznacza NIC. NIC kuźwa nie działa. Na szczęście kontrolki się świecą ale NIC nie ma ciągle. Se myślę, skoro rozrusznik nie kręci, to znaczy, że się zawiesił. Włączyłem na bieg, trochę popchałem w przód, tył. Ciągle jest NIC. Wysiadając rozejrzałem się czy gdzieś nie widać budynku straży pożarnej bo czuję, że możemy tu zostać na dłużej, a gdzieś trzeba spać. Że to już koniec i kara za nieopłaconą węgierską autostradę. Strażaków nie widać. Właśnie wtedy poczułem jak naprawdę jestem zmęczony jazdą, upałem, czasem… Kuźwa Velorex zapakowany po sam dach, pod bagażami silnik, kto to rozpakuje żeby zaglądać do silnika… do tego czy ja zmęczony jak koń po westernie, będę wstanie sobie przypomnieć co tu przerobiłem i gdzie są knyfy żeby ominąć duperele w instalacji… A w dupę! Niechby skały srały, bagaży nie ruszam. Może włącznik rozrusznika zaadoptowany z włącznika klaksonu w Ursusie C-330 się popsuł, bo tani był. Przewody wyciągnięte, zwieram na krótko. Ciągle NIC! Czuję, że siły mnie opuszczają, do tego słońce przygrzewa jak złe. Jest chyba ze 34 stopnie w cieniu. Tak się cieszyliśmy jazdą, że nie czuliśmy zmęczenia. Idę się przejść żeby ochłonąć. Gdzie tu można ochłonąć jak słońce pali jak wściekłe… Patrzę, jest ślepa uliczka z górki. Zapchniemy!!! Przepchnęliśmy Velorexa 30 metrów i jesteśmy prawie gotowi do startu. Jeszcze tylko mała instrukcja jak Karolina ma mnie pchać!!! Znów zmęczenie mnie zgubiło, straciłem czujność i powiedziałem za dużo: „Kochanie tylko uważaj, bo jak odpali i ruszę, żebyś się nie przewróciła”. Żona za bardzo sobie moje słowa wzięła do głowy (do dzisiaj się do tego nie przyznaje i twierdzi, że pchała ile miała sił) bo mimo, że z górki, to Velorex toczył się ledwo, ledwo… Bojąc się, że się przewróci, tak zapobiegawczo pchała, że Velorex prawie ją ciągnął. No NIC trwa bez przerwy. Dajemy sobie drugą szansę. Wpychamy Velorexa na szczyt górki i teraz Karolina zarzeka się, że da z siebie wszystko i lepiej żebym wskoczył zawczasu bo mogę nie zdążyć i Velorex pojedzie sam. Jak na takie żarty, to raczej sił miała sporo więc pozostało tylko wskoczyć, odpalić i dojechać do celu. Znów NIC. Koło zahamowało i Velorex się zatrzymał. Żona obawiając się wywrotki prawie sobie zęby wybiła zatrzymując się na Velorexie. Czuję, że tracę cierpliwość. Boję się wybuchnąć bo w oddali widzę dworzec kolejowy i mam obawy, że żona może stwierdzić, że w pociągu nikt na nią głosu podnosił nie będzie. Oboje jesteśmy padnięci. Słońce nas rozpuszcza. Daję Karolinie, Velorexowi i sobie ostatnią szansę. Robię ostatni, dokładny w najmniejsze szczegóły instruktarz jak małżonka ma mnie zapchnąć. Niby słucha skupiona ale czuje, że myślami stoi już na peronie… Wiem, że co bym teraz nie powiedział i tak bojąc się przewrócić nie popchnie mnie mocniej niż zamykając drzwi w pokoju. Stwierdziłem żeby mnie tylko asekurowała a ja tak mocno go rozpędzę i wskoczę i odpalę… ale drzwi od Velorexa otwierają się pod wiatr. Trudno go pchać i jednocześnie uciekać przed drzwiami żeby go nie hamować. Nadal jest NIC. Opadłem z sił. Zmęczenie nie pozwala mi myśleć. Choć bardziej chyba to myślenie ogranicza mi strach związany z przeróbkami i poszukiwaniem igły w stogu siana. Karolina siada na trawniku, ja w pełnym słońcu (czekając, że w końcu zajdzie i będzie cień) chociaż o godzinie 19 już wcale nie tak wysoko. Wypakowałem starannie upchane bagaże, wyjąłem młotek i jedyna rzecz jaka przyszła mi do głowy, to potrzeba popukania młotkiem w rozrusznik, może się zawiesił. Kuźwa ciągle NIC. NIC nas nie opuszcza. Koszulka się klei, ręce brudne, siadam na trawniku i staram się wyłączyć zmęczenie pomieszane z negatywnymi emocjami. Uwaga, zaczynam myśleć. Analizować. Skoro bagaże wyjęte, silnik widać i nie ma znamion uszczerbku, skoro rozrusznik nie kręci i kontrolki nie przygasają, skoro po zwarciu przewodów prąd nie przepływa bo kable nie iskrzą, to może zwyczajnie nie ma w nich prądu. No tak. Ale gdzie ja mam na wiązce bezpieczniki. Kuźwa pamiętam, że gdzieś je trytytką przyczepiłem bo się bujały jak liść osiki na wietrze. No tak, są za oparciem po stronie pasażera. Ciekawe który? Nie ma ich dużo, wyciągam po kolei. Drugi SPALONY!!! Wymieniam, próba przyciskiem rodem ze stajni C-330. Jesteśmy uratowani. NIC pokonane!!! Od tej chwili WSZYSTKO działa. Niby taka pierdoła od której należało zacząć ale 12 godzin w drodze z czego 9 w pełnym słońcu dało mi popalić. W ciągu kolejnej godziny dojeżdżamy do celu. Po drodze słońce było już tak nisko, że nagle przypomnieliśmy sobie jak fajnie jest podróżować w cieniu. Wtedy owiany chłodem trochę ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że ta burza (z małej chmury, duży deszcz) tak nas zalała, że zwarła dwa przewody (które później łączyłem na krótko) i przepalił się bezpiecznik. O godzinie 20, po przejechaniu 807 kilometrów (planowane 760) i 14-tu godzinach jazdy dojechaliśmy do celu. Zmęczeni ale szczęśliwi. Na miejscu było już kilka Velorexów. Kolacja, piwko, gawęda i o 23 spanie. Dłużej nie daliśmy rady. A spanie po królewsku!!! W domu tylko jedno łóżko ( w zasadzie łoże na którym i cztery osoby by się wyspały) i same karimaty na podłodze. Rozpakowałem swoje szukając miejsca ale gospodarze przygotowali to wielkie łoże tylko dla nas. Skrępowani sytuacją dowiedzieliśmy się, że reszta uczestników jechała do nich może godzinę, góra dwie… Jeżeli ktoś jedzie do nic 14h i to Velorexem to zasługuje na spanie w jedynym w domu łóżku!!! Cóż począć, Polak Węgier dwa bratanki… dalszą część tego powiedzenia opiszę (z pewnymi lukami czasowymi) w części drugiej.
Ciąg dalszy nastąpi…