Re: moje początki motorowe
: 13 sie 2017, 12:04
po raz kolejny witam Was, większość moich wspomnień miała ukazać się w książce "Harley-mój kumpel 2", której współautorami byli członkowie legendarnego Harley-Davidson Club Warszawa68 , książka ukazała się, a autorami okazali się dwaj "koledzy" -prezes klubu i jego współpracownik, zostałem poinformowany, że mogę se kupić ww książkę, ani słowa dziękuję, ani słowa o współautorstwie itd, wystarczyło mi to do podjecia decyzji o wykreślenia obu z mojej listy
zamieszczam kolejne wspomnienie :cierpliwości w czytaniu
Prawdziwa Historia
Przygotowania
W życiu każdego mężczyzny nadchodzi taki czas, że zaczyna nowy rozdział swego życia, dla mnie to był czas na zmierzenie się z Legendą.....
Do tej pory, bowiem kilka ładnych lat ujeżdżałem Sokoła 1000, ale po jego sprzedaży „nastąpiła wielka pustka w domu mojem”, więc:
Kupiłem sobie Harleya, a właściwie zestaw części typu Adam Słodowy pod tytułem „Zrób sobie Harleya z tego, co kupiłeś w worku”.
Przywiozłem Te Rzeczy maluchem no i zaczęło się.........
Był początek kwietnia a ja zszedłem do podziemia (był rok 1980!), A właściwie to powinienem powiedzieć zlazłem do piwnicy bloku, w którym mieszkałem i gdzie miałem warsztacik i zacząłem czyścić, rozkręcać, skręcać, biegać od tokarza do frezera i dalej do kolegów po to, czego mi zabrakło, a stamtąd do Delikatesów zrealizować kartki na wódeczkę oraz papieroski, które to towary stanowiły wówczas super walutę (sam niestety musiałem ograniczać swoje potrzeby w imię wyższego celu, jakim był planowany jeszcze w tamte wakacje wyjazd na Zachód).
Życie moje toczyło się według powiedzenia „Hansa” (znanego lubelskiego wtedy motocyklisty), który wpadał do piwnicy bloku gdzie mieszkało wtedy liczne grono wielbicieli jednośladów i wrzeszczał: „CYRYL!!!!!!!” (To jest ksywa innego znanego motocyklisty), wyłaź z piwnicy! Już jest czwartek!!!!!
Spędzałem dnie i noce na zgłębianiu konstrukcji i tajników budowy Harleya i „naszego” sposobu jego naprawy bez użycia części oryginalnych, a więc w użyciu były tłoki od MZ-tki, łańcuch od Junaka, opony nie wiem skąd, resztę części jak czop wału, prowadnice zaworowe i sto milionów innych części musiałem dorabiać płacąc dziesiątkami paczek „Sportów”, „Mocnych”, „Klubowych” oraz litrami „Pomarańczówki” (tuf, co za ohyda-kto to pił?).
Każdy harleyowiec z naszego Klubu przechodził taki szlak męki i nadziei, że się uda!
No i udało się! Hurra!
Za pół (!) paczki „Sportów) dwaj panowie z pobliskiej niekończącej się budowy ochoczo wynieśli moją WL-kę na powierzchnię.
Prezentowała się świetnie dumnie lśniąc w sierpniowym słońcu zielonym (w moim wyobrażeniu bardzo zbliżonym do oryginału) lakierze nitro, z dodatkiem talku (dającego piękny mat).
Musze dodać, że malowałem oczywiście sam wykorzystując rewolucyjną metodę gąbkową, co polegało na moczeniu gąbki w farbie i nanoszeniu tejże farby na malowany przedmiot, w swoim czasie wymyśliliśmy z Gienkiem - znanym lubelskim motocyklistą, że otworzymy zakład gąbczarstwa samochodowego i kupimy sobie wannę gdzie będzie farba, a my we dwóch będziemy namaczać w niej materac z gąbki i sruu go na bok samochodu i w ten sposób w pięciu zamoczeniach mamy pomalowany cały samochód np. popularnej wówczas marki „Skarpeta”.
Wracając do tematu-czas naglił, więc zacząłem próby odpalenia maszyny, co po kilkudziesięciu próbach w końcu się udało.
Wykonałem następnie szereg różnych regulacji, co zabrało mi następne parę dni no i oczywiście zrobiłem parę kółek po osiedlu płosząc przechodniów.
Gdzieś tak po tygodniu zamontowałem uchwyty do wózka od M-ki (montowanego oryginalnie przez sowietów w Harleyach, które dostawali z USA) i zaczepiłem wózek.
Krótkie kółko do Świdnika, jeszcze tylko regulacja zaworów, naciągnięcie łańcucha.......I...
Byłem gotowy!
Trasa
Najpierw krótki wypad do Warszawy, którą to trasę (160 km) pokonałem w jakieś cztery i pół godziny (troszkę mi „łapały” tłoki od „zachodniego” motoru marki MZ i trzeba było studzić silnik), tam spotkanie z pozostałymi uczestnikami wyprawy: Kubą i Rysiem.
Kuba ( z koszem) wyjechał wcześniej i mieliśmy się spotkać w okolicach Wrocławia następnego dnia, a Rysio (solówką) i ja wyjechaliśmy parę godzin później (oczywiście wszystkie motory to Harleye WL-ki).
Jechaliśmy na południe w kierunku małego przejścia granicznego w, Łęknicy bo tam było łatwo przejechać bez żadnych problemów ze strony celników i wopistów (młodzi czytelnicy niezrozumiałe dla nich słowa jak te wcześniej użyte, czy też granica, cło, wiza i inne mogą znaleźć w encyklopedii popularnej lub w necie).
Rysio sypał na pełne odkręcenie rolgazu i leciutko popuszczał, bo jak twierdził jego Harry najlepiej wtedy szedł, i odjeżdżał w siną dal „gierkówką”, ja zaś sypałem może ze 70 km na godzinę z moimi i jego gratami w koszu, następnie mijałem Rysia, który palił sobie na poboczu papieroska, a potem a całą mocą swego rzęcha i z rykiem wyprzedzał mnie, i tak wesoło mknęliśmy ku przygodzie i ku temu, co miało nastąpić....
Droga jak to droga a na niej różne przypadki: podczas jednego postoju zauważyliśmy wyciek benzyny z gaźnika WL-ki Rysia-za mocno dokręcił śrubę komory pływakowej swojego Scheblera (to rodzaj karburatora Harrego) i komora lekko pękła. Po burzy mózgów przypomniał mi się archaiczny sposób na prowizoryczną naprawę i przy ofiarnej pomocy miejscowej kałuży i mydła nasz honor motocyklowy został uratowany! Oczywiście prowizorka przetrwała jeszcze parę tysięcy kilometrów, wymagając niekiedy dokładania pasty mydlanej.
Dalej było już tylko gorzej......
Za Wrockiem na starej poniemieckiej szosie Rysio pognał do przodu, a ja jakieś pół godziny później zobaczyłem następującą scenę, która zmroziła mnie całkowicie: Rysio już siedział na środku jezdni (wcześniej na niej chyba leżał), jego Harry leżał wbity w glebę pobocza, obok kręcili się ludzie i jeden z nich, jadący jak się okazało z naprzeciwka świadek całego zdarzenia (jechał zieloną Skodą, co oczywiście nie miało absolutnie żadnego znaczenia, ale kolor Skody pasował do koloru twarzy tego gościa), jeśli dodam, że cały się trząsł, to mamy całą grozę sytuacji.
Harley miał zeszlifowane na wylot gmole, oszlifowane przez beton jezdni sakwy, pękniętą szybę i pogięte osłony na nogi-te części uratowały Rysia, bo poza potwornymi potłuczeniami nic mu więcej nie było.
Co się wydarzyło: przy którymś tam hamowaniu wyskoczył sworzeń blokujący blachę na której umocowane są szczęki tylnego hamulca i została ona obrócona i w ten sposób całość trzymała się tylko na drucie do pedału hamulca, przy czym hamulec był w „stanie hamowania”, jednak ocieranie szczęk o bęben spowodowało jeszcze większe ich hamowanie i w końcu zablokowanie tylnego koła.
Motor z zablokowanym kołem jechał wężykiem, po jezdni i po poboczu, przewalał się z jednej strony na drugą, a Rysio po opuszczeniu go wylądował dobre dziesięć metrów od niego.
Jazdę kontynuowaliśmy już we trzech po wyrwaniu z bębna tego, co zostało ze szczęk, tak, więc Harley miał tylko przedni (a jaki on jest wiedzą wszyscy harleyowcy!)
Wieczorem daliśmy trochę gazuuu w przydrożnym moteliku, a nazajutrz pomogliśmy Rysiowi się ubrać i wsiąść na motor i heja!.
NRD
Na przejście graniczne, które stanowił kontener dzielony po połowie przez polskich i enerdowskich pograniczników wjechaliśmy około 17-ej, była sobota.
Polacy puścili nas w pięć minut, Niemcy wbili nam wizy tranzytowe, a zainteresowała ich tylko poniemiecka puszka po gaz-masce, której Rysio używał na narzędzia oraz jako podstawki centralnej do motoru, (co oczywiście zdumionym Niemcom zademonstrował)
Wszystko szło idealnie aż do momentu, gdy pojawił się „ichni” jakiś oficer, który miał piękny błękitno-szary mundur ze ślicznymi kolorowymi pagonami i wyglądał jak jakiś generał ze starej operetki albo, co najmniej portier z Grand Hotelu, wziął on nasze paszporty z wbitymi wizami i anulował te wizy!Powiedział: ordnung muss sein (mam nadzieję, że dobrze piszę, bo słabo znam niemiecki, co według nas znaczyło, że My Panowie Niemcy tutaj rządzimy), a nasz wopista wytłumaczył, że nie mamy lusterek bocznych, co jest wymagane w NRD.
Wopista ów oniemiał i tylko mruczał słowa, które kończyły się na...mać i inne, powszechnie uznawane za obraźliwe, dodał też pod nosem, że on już im jakiegoś szwaba załatwi na perłowo w drodze rewanżu!
Chcąc, nie chcąc klnąc pod nosem zawróciliśmy na polską stronę, gdzie pod sklepikiem monopolowym ujrzałem tubylców, którzy okazali się przyjaźnie nastawieni i wezwani na ratunek rodakom błyskawicznie zorganizowali dwa lusterka od MZ-ki i jedno od Stara, które przywiązaliśmy do jednego z motorów.
Już po chwili (było parę minut po osiemnastej!) Byliśmy z powrotem na granicy wzbudzając aplauz Polaków i kwaśne uśmieszki Niemców, którym wytłumaczyliśmy, że”ordnung, muss sein, „(co tym razem według nas znaczyło....I tutaj muszę wstawić kropki, bo tego nie da się zacytować!) I po wbiciu nam nowych stempli daliśmy ognia na niemiecką stronę machając czule „generałowi”.
Popruliśmy lekko na północ no i jechaliśmy ochoczo na spotkanie nowych przygód, które z nieubłaganą konsekwencją nastąpiły.
Tutaj drobne wyjaśnienie dla młodszych kolegów - w NRD można było tankować (nam tranzytowcom oczywiście) tylko na wybranych stacjach benzynowych tzw. Intertankach rozmieszczonych, co kilkadziesiąt kilometrów (oczywiście można było jechać przez ten tak nam przyjazny wtedy kraj tylko po wyznaczonych trasach tranzytowych i przejechać go o ile pamiętam chyba w 24 godzin-jeśli było inaczej, to mnie poprawcie!)
Każdy wie ile mieści bak Harleya i co się może stać, gdy jeden intertank nie działa lub się go jakoś nie zauważy!, Skutki są oczywiste (no i były!!!).Rysio popędził jak to on do przodu, i zniknął w mroku nocy,ja stanąłem pośrodku stawki, a za mną stanął Kuba i żaden z nas nie miał kontaktu wzrokowego ani żadnego innego z pozostałymi! Massakra!
Stoję i macham trabanciarzom, ale żaden nie staje, jest już po północy, w końcu stanął MZ-ciną jakiś młody i spuścił mi ze dwa litry wachy, bo następny intertank był parę kilometrów dalej, z tej rozkoszy dałem mu ze 20 marek wschodnich (mocno przepłaciłem a młody miał rozanieloną minę).
Już miałem odpalić maszynę jak nadjechał Rysio z benzyną ratować nam dupska, po zorientowaniu się w całej sytuacji.
Opowieść Rysia
Rysio stanął na stacji, bo kończyło mu się paliwo,(co jest oczywiste, bo nam się skończyło wcześniej- oba motory ciągnęły przyczepki), i jak sobie tankował i czekał na nas podjechał do niego patrol milicji „autostradowej” i dawaj go legitymować i pytać, co to za mała lampeczka (notka) na błotniku WL-ki i dlaczego tylko ona świeci, na co Rysio zademonstrował całą potęgę swojej baterii i dał im po oczach!
Potem oni swoje po niemiecku, a on swoje po polsku i tak chwilę się przekomarzali, a Rysio mówił powoli i wyraźnie, żeby dobrze zrozumieli (cytuję z pamięci):
Było nas trzech (i tu pokazywał i na palcach ilu to nas było), ja na solówce, a koledzy na motorach z koszami, ja dojechałem do stacji, a oni nie!, No i musze im pomóc i dowieźć paliwo....
Na to oficer z gazika coś tam zaczął nawijać wyraźnie poirytowany, a Rysio z niezmąconym spokojem i z uśmiechem swoje: było nas trzech......
Po paru minutach purpurowy oficer miarowo uderzając czymś w rodzaju „lizaka” w maskę łazika zadał kulturalne pytanie „Transit?” Ja, ja… ucieszył się Rysio, na co Niemiec RRRRRausssss!!!!, Na co z kolei czekał Rysio i ruraaaaaaa !!!
Popruliśmy ochoczo dalej i gdzieś w okolicach Berliner Ringu będącego olbrzymią obwodnicą Berlina zorientowaliśmy się, że posunęliśmy się za daleko bo przed nami lotnisko, skoro samoloty wznoszą się ostro ku górze a inne lądują, a nam zależało żeby gdzieś zjechać i kierować się bardziej na zachód, zatem trzeba było pomocy tubylców.
Po godzinie czy dwóch machania (była godzina 2-ga czy 4-ta nad ranem) jakaś para starszych ludzi jadących Trabim zatrzymała się i pokazała gdzie jesteśmy i gdzie mamy jechać.
Podyskutowaliśmy miedzy sobą ,że trza zawrócić i patrzyliśmy pożądliwie na szeroki na kilkadziesiąt metrów ładnie wykoszony trawnik będący pasem zieleni tej „autostrady”.
Staruszkowie zrozumieli nasze gesty i dawaj krzyczeć i protestować, z czego zrozumieliśmy tylko „verboten”, czyli nie „nada”, udaliśmy że jasne, bo „ordnung …itd.” ale obawialiśmy się że ci porządni obywatele uprzejmie doniosą wszystkim stosownym władzom, że nieposłuszne „polaczki” chcą postąpić wbrew durnym przepisom !
Chory naród !
Zdarzenie to przypomniało mi się po paru latach kiedy jeździłem „ na roboty” do RFN.
Dojeżdżam ja sobie do granicy NRD- RFN (jadąc od wschodu) a tam to co zwykle:
Jakieś 2 km przed przejściem granicznym wież kontrolna z której obserwatorzy z lornetkami obserwują wszystko i wszystkich i tu jest wstępna kontrola dokumentów, potem 2 km jazda z górki w „ogrodzeniu” z betonowych płyt o wysokości paru metrów i przejście.
Podjeżdżam autem powolutku jednym z trzech pasów i widzę, że sąsiedni pas jest wolny, a na moim korek, więc przejeżdżam na sąsiedni pas i jadę, a tu uśmiechnięty funkcjonariusz sprawdza moje papiery i dalej uśmiechając się wypisując mi mandacik (taki mały wielkości paragonu z Tesco), znaczy się złapał „polaczka” na grzechu
Mandacik trza było natychmiast uiścić, co również z uśmiechem wykonałem bowiem był on wystawiony w markach NRD, a tych troche miałem, kupionych po państwowym (śmiesznym) kursie w Orbisie. Zdziwiło mnie tylko trochę że są tam 3 paragrafy za 4 metry jazdy niezgodne z czymś tam…
Chory naród, ciemno widzę jego przyszłość
Tutaj wtrącę moje spostrzeżenia z tranzytu przez DDR: mój uśmiech przy płaceniu mandaciku, bowiem w przeliczeniu na nasze kosztował mnie on mniej więcej tyle ile jajecznica z bułką i kawą w naszym barze mlecznym!
„Prawdziwi” Niemiaszkowie bowiem płacili w „prawdziwych” pienądzach w przeliczeniu 1:1, a ich wschodni „braciszkowie” mieli swoje sposoby:
Jedziesz tranzytową „autostradą” z płyt betonowych a tu nagle ograniczenie do 60-tki, za jakieś 200 m do 40-tki i wleczesz się a obok śmigają merce na zachodnich blachach, ot sprawiedliwość!
Na początku myślałem, że to jakieś roboty drogowe, ale ujechawszy kawałek dalej stojący na poboczu stojaczek z radarkiem nakryty siatką maskującą (!), a dalej łada częściowo ukryta w rowie też zamaskowana siatką! Wnet pojąłem, że to pułapka na imperialistów, których chwilę dalej zobaczyłem stojących na poboczu i uiszczających opłatę w wysokości 100 DM czyli ok. 50 $, tak to wymierzano sprawiedliwość złym kapitalistom!
Chory naród…..
Wracając do tematu: Odczekaliśmy zatem z pół godziny dla bezpieczeństwa i trochę zryliśmy ichni trawnik jadąc na przeciwległy pas bacznie w dalszej drodze obserwując, czy znajomy Trabi nie czai się gdzieś w krzakach i czy nie pędzi za nami pościg wszelkich służb !
.
Dalsza droga
Do ciekawszych zdarzonek przy przejeździe przez RFN niewątpliwie należy oponka Kuby, a właściwie jej wybuch.
Było tak: Rysio pognał jak to miał w zwyczaju do przodu, potem my.
W pewnym momencie Kuba został z tyłu (nie pamiętam dokładnie czy może zobaczyłem go kątem oka na parkingu), faktem jest, że za jakieś parę kilometrów ujrzałem Rysia czekającego na nas na poboczu autobany- mówię do niego, że coś jest nie tak z motorem Kuby i ja po niego wracam i rura na wprost do najbliższego zjazdu, co potrwało parę minut- jak już nawróciłem i dojechałem do parkingu z Kubą, to ku memu zdumieniu okazało się, że Rysio już tam był!!!
Na delikatne pytanie: Rysiu jakżeś, to cyrkowcu jeden zrobił? Odpowiedział: najpierw odwróciłem motor tyłem do przodu, potem odpaliłem i ...pojechałem pasem awaryjnym pod prąd!!!
Niemcy mi trąbili, migali mi światłami, to ja im pokazywałem dwa paluszki w literę V( był to dość popularny gest tegoż roku ).
Okazało się, że Kubie wybuchła nie taka stara, bo dopiero pełnoletnia tylna opona marki Stomil (złośliwi twierdzili, że nazwa marki opony pochodziła od przebiegu takiej opony-od nowości do rozpadu) i niestety trzeba było ją kupić, co zrobiliśmy od ręki w jakimś pobliskim Praktikerze czy innej Massie.
Reszta drogi minęła spokojnie, zaliczyliśmy nocleg u jakiegoś miłego motocyklisty w jakiejś dziurze, przy okazji dowiadując się, że jego dość ponura babcia zna Polen, bo pochodzi z „Glajwitz ”, było parę regulacji łańcucha i raz zaworów- ogólnie Harley (oczywiście mowa o moim) sprawił się znakomicie, nie licząc tego, że po przekroczeniu 100 km/godz nie wiedzieć, czemu czasem wyłączała się stacyjka i trzeba było ją przytrzymywać.
Dalej było aż nudno, bo bez żadnych sensacji aż do Utrechtu, gdzie jechaliśmy autostradą oświetloną „sodówkami” jaśniej niż Marszałkowska, aż nagle drogę zajechało nam, Porsche 911 z wielkim wyświetlaczem na dachu, a na nim uprzejma prośba o zjechanie na bok.
Wysiadło z niego dwóch dryblasowatych policjantów w bryczesach, oficerkach i skórach, w hełmach i uprzejmie zapytali dlaczego jedziemy na światłach pozycyjnych, my uprzejmie na to, że w Polsce takie są przepisy, oni jeszcze uprzejmiej, że u nich trzeba światła mijania i nalegają na włączenia tychże (uff, co za wersal), co zrobiliśmy, a oni z rykiem silnika ujechali w dal.
Parodniowa wizytę w Hadze i Amsterdamie i zwiedzanie licznych pubów pominę, bo TAM BYŁO NORMALNIE , a więc trochę nudnawo, droga powrotna nudna i bez sensacji, nie licząc zainteresowania celników na każdej granicy Rysiową puszką od gaz-maski, zainteresowanie NRD-owskich wopistów natomiast wzbudzał plakat przedstawiający paru boys z US Army przejeżdżających przez rzeczkę na Harleyach! Były to oczywiście Wl-ki, a plakat był powiększonym zdjęciem z lat II wojny światowej i nie wiedzieć czemu ci tępi urzędnicy ostro nalegali na Rysia żeby wyjaśnił im kto to są ci jeźdźcy ! bezmózgowcy którzy żyją po to by przestrzegać regulaminów i ślepo wykonywać rozkazy …..i nic się u nich nie zmienia od pokoleń
Po przekroczeniu granicy powitaliśmy z radością naszą ziemię i nawet kartki na paliwo i zasyfione stacje benzynowe wydały mi się fajne, bo nasze i że nareszcie jestem u siebie, gdzie wiem co mogę
Pozdrawiam uczestników tamtej wycieczki licząc na ich wyrozumiałość, bo być może w niektórych odczuciach nasze wspomnienia się minimalnie różnią, bo fakty,uczestnicy i wydarzenia, w których uczestniczyliśmy są prawdziwe.
Krzysiek Adamiak, Lublin wrzesień 2009,dodane poprawki sierpień 2017
zamieszczam kolejne wspomnienie :cierpliwości w czytaniu
Prawdziwa Historia
Przygotowania
W życiu każdego mężczyzny nadchodzi taki czas, że zaczyna nowy rozdział swego życia, dla mnie to był czas na zmierzenie się z Legendą.....
Do tej pory, bowiem kilka ładnych lat ujeżdżałem Sokoła 1000, ale po jego sprzedaży „nastąpiła wielka pustka w domu mojem”, więc:
Kupiłem sobie Harleya, a właściwie zestaw części typu Adam Słodowy pod tytułem „Zrób sobie Harleya z tego, co kupiłeś w worku”.
Przywiozłem Te Rzeczy maluchem no i zaczęło się.........
Był początek kwietnia a ja zszedłem do podziemia (był rok 1980!), A właściwie to powinienem powiedzieć zlazłem do piwnicy bloku, w którym mieszkałem i gdzie miałem warsztacik i zacząłem czyścić, rozkręcać, skręcać, biegać od tokarza do frezera i dalej do kolegów po to, czego mi zabrakło, a stamtąd do Delikatesów zrealizować kartki na wódeczkę oraz papieroski, które to towary stanowiły wówczas super walutę (sam niestety musiałem ograniczać swoje potrzeby w imię wyższego celu, jakim był planowany jeszcze w tamte wakacje wyjazd na Zachód).
Życie moje toczyło się według powiedzenia „Hansa” (znanego lubelskiego wtedy motocyklisty), który wpadał do piwnicy bloku gdzie mieszkało wtedy liczne grono wielbicieli jednośladów i wrzeszczał: „CYRYL!!!!!!!” (To jest ksywa innego znanego motocyklisty), wyłaź z piwnicy! Już jest czwartek!!!!!
Spędzałem dnie i noce na zgłębianiu konstrukcji i tajników budowy Harleya i „naszego” sposobu jego naprawy bez użycia części oryginalnych, a więc w użyciu były tłoki od MZ-tki, łańcuch od Junaka, opony nie wiem skąd, resztę części jak czop wału, prowadnice zaworowe i sto milionów innych części musiałem dorabiać płacąc dziesiątkami paczek „Sportów”, „Mocnych”, „Klubowych” oraz litrami „Pomarańczówki” (tuf, co za ohyda-kto to pił?).
Każdy harleyowiec z naszego Klubu przechodził taki szlak męki i nadziei, że się uda!
No i udało się! Hurra!
Za pół (!) paczki „Sportów) dwaj panowie z pobliskiej niekończącej się budowy ochoczo wynieśli moją WL-kę na powierzchnię.
Prezentowała się świetnie dumnie lśniąc w sierpniowym słońcu zielonym (w moim wyobrażeniu bardzo zbliżonym do oryginału) lakierze nitro, z dodatkiem talku (dającego piękny mat).
Musze dodać, że malowałem oczywiście sam wykorzystując rewolucyjną metodę gąbkową, co polegało na moczeniu gąbki w farbie i nanoszeniu tejże farby na malowany przedmiot, w swoim czasie wymyśliliśmy z Gienkiem - znanym lubelskim motocyklistą, że otworzymy zakład gąbczarstwa samochodowego i kupimy sobie wannę gdzie będzie farba, a my we dwóch będziemy namaczać w niej materac z gąbki i sruu go na bok samochodu i w ten sposób w pięciu zamoczeniach mamy pomalowany cały samochód np. popularnej wówczas marki „Skarpeta”.
Wracając do tematu-czas naglił, więc zacząłem próby odpalenia maszyny, co po kilkudziesięciu próbach w końcu się udało.
Wykonałem następnie szereg różnych regulacji, co zabrało mi następne parę dni no i oczywiście zrobiłem parę kółek po osiedlu płosząc przechodniów.
Gdzieś tak po tygodniu zamontowałem uchwyty do wózka od M-ki (montowanego oryginalnie przez sowietów w Harleyach, które dostawali z USA) i zaczepiłem wózek.
Krótkie kółko do Świdnika, jeszcze tylko regulacja zaworów, naciągnięcie łańcucha.......I...
Byłem gotowy!
Trasa
Najpierw krótki wypad do Warszawy, którą to trasę (160 km) pokonałem w jakieś cztery i pół godziny (troszkę mi „łapały” tłoki od „zachodniego” motoru marki MZ i trzeba było studzić silnik), tam spotkanie z pozostałymi uczestnikami wyprawy: Kubą i Rysiem.
Kuba ( z koszem) wyjechał wcześniej i mieliśmy się spotkać w okolicach Wrocławia następnego dnia, a Rysio (solówką) i ja wyjechaliśmy parę godzin później (oczywiście wszystkie motory to Harleye WL-ki).
Jechaliśmy na południe w kierunku małego przejścia granicznego w, Łęknicy bo tam było łatwo przejechać bez żadnych problemów ze strony celników i wopistów (młodzi czytelnicy niezrozumiałe dla nich słowa jak te wcześniej użyte, czy też granica, cło, wiza i inne mogą znaleźć w encyklopedii popularnej lub w necie).
Rysio sypał na pełne odkręcenie rolgazu i leciutko popuszczał, bo jak twierdził jego Harry najlepiej wtedy szedł, i odjeżdżał w siną dal „gierkówką”, ja zaś sypałem może ze 70 km na godzinę z moimi i jego gratami w koszu, następnie mijałem Rysia, który palił sobie na poboczu papieroska, a potem a całą mocą swego rzęcha i z rykiem wyprzedzał mnie, i tak wesoło mknęliśmy ku przygodzie i ku temu, co miało nastąpić....
Droga jak to droga a na niej różne przypadki: podczas jednego postoju zauważyliśmy wyciek benzyny z gaźnika WL-ki Rysia-za mocno dokręcił śrubę komory pływakowej swojego Scheblera (to rodzaj karburatora Harrego) i komora lekko pękła. Po burzy mózgów przypomniał mi się archaiczny sposób na prowizoryczną naprawę i przy ofiarnej pomocy miejscowej kałuży i mydła nasz honor motocyklowy został uratowany! Oczywiście prowizorka przetrwała jeszcze parę tysięcy kilometrów, wymagając niekiedy dokładania pasty mydlanej.
Dalej było już tylko gorzej......
Za Wrockiem na starej poniemieckiej szosie Rysio pognał do przodu, a ja jakieś pół godziny później zobaczyłem następującą scenę, która zmroziła mnie całkowicie: Rysio już siedział na środku jezdni (wcześniej na niej chyba leżał), jego Harry leżał wbity w glebę pobocza, obok kręcili się ludzie i jeden z nich, jadący jak się okazało z naprzeciwka świadek całego zdarzenia (jechał zieloną Skodą, co oczywiście nie miało absolutnie żadnego znaczenia, ale kolor Skody pasował do koloru twarzy tego gościa), jeśli dodam, że cały się trząsł, to mamy całą grozę sytuacji.
Harley miał zeszlifowane na wylot gmole, oszlifowane przez beton jezdni sakwy, pękniętą szybę i pogięte osłony na nogi-te części uratowały Rysia, bo poza potwornymi potłuczeniami nic mu więcej nie było.
Co się wydarzyło: przy którymś tam hamowaniu wyskoczył sworzeń blokujący blachę na której umocowane są szczęki tylnego hamulca i została ona obrócona i w ten sposób całość trzymała się tylko na drucie do pedału hamulca, przy czym hamulec był w „stanie hamowania”, jednak ocieranie szczęk o bęben spowodowało jeszcze większe ich hamowanie i w końcu zablokowanie tylnego koła.
Motor z zablokowanym kołem jechał wężykiem, po jezdni i po poboczu, przewalał się z jednej strony na drugą, a Rysio po opuszczeniu go wylądował dobre dziesięć metrów od niego.
Jazdę kontynuowaliśmy już we trzech po wyrwaniu z bębna tego, co zostało ze szczęk, tak, więc Harley miał tylko przedni (a jaki on jest wiedzą wszyscy harleyowcy!)
Wieczorem daliśmy trochę gazuuu w przydrożnym moteliku, a nazajutrz pomogliśmy Rysiowi się ubrać i wsiąść na motor i heja!.
NRD
Na przejście graniczne, które stanowił kontener dzielony po połowie przez polskich i enerdowskich pograniczników wjechaliśmy około 17-ej, była sobota.
Polacy puścili nas w pięć minut, Niemcy wbili nam wizy tranzytowe, a zainteresowała ich tylko poniemiecka puszka po gaz-masce, której Rysio używał na narzędzia oraz jako podstawki centralnej do motoru, (co oczywiście zdumionym Niemcom zademonstrował)
Wszystko szło idealnie aż do momentu, gdy pojawił się „ichni” jakiś oficer, który miał piękny błękitno-szary mundur ze ślicznymi kolorowymi pagonami i wyglądał jak jakiś generał ze starej operetki albo, co najmniej portier z Grand Hotelu, wziął on nasze paszporty z wbitymi wizami i anulował te wizy!Powiedział: ordnung muss sein (mam nadzieję, że dobrze piszę, bo słabo znam niemiecki, co według nas znaczyło, że My Panowie Niemcy tutaj rządzimy), a nasz wopista wytłumaczył, że nie mamy lusterek bocznych, co jest wymagane w NRD.
Wopista ów oniemiał i tylko mruczał słowa, które kończyły się na...mać i inne, powszechnie uznawane za obraźliwe, dodał też pod nosem, że on już im jakiegoś szwaba załatwi na perłowo w drodze rewanżu!
Chcąc, nie chcąc klnąc pod nosem zawróciliśmy na polską stronę, gdzie pod sklepikiem monopolowym ujrzałem tubylców, którzy okazali się przyjaźnie nastawieni i wezwani na ratunek rodakom błyskawicznie zorganizowali dwa lusterka od MZ-ki i jedno od Stara, które przywiązaliśmy do jednego z motorów.
Już po chwili (było parę minut po osiemnastej!) Byliśmy z powrotem na granicy wzbudzając aplauz Polaków i kwaśne uśmieszki Niemców, którym wytłumaczyliśmy, że”ordnung, muss sein, „(co tym razem według nas znaczyło....I tutaj muszę wstawić kropki, bo tego nie da się zacytować!) I po wbiciu nam nowych stempli daliśmy ognia na niemiecką stronę machając czule „generałowi”.
Popruliśmy lekko na północ no i jechaliśmy ochoczo na spotkanie nowych przygód, które z nieubłaganą konsekwencją nastąpiły.
Tutaj drobne wyjaśnienie dla młodszych kolegów - w NRD można było tankować (nam tranzytowcom oczywiście) tylko na wybranych stacjach benzynowych tzw. Intertankach rozmieszczonych, co kilkadziesiąt kilometrów (oczywiście można było jechać przez ten tak nam przyjazny wtedy kraj tylko po wyznaczonych trasach tranzytowych i przejechać go o ile pamiętam chyba w 24 godzin-jeśli było inaczej, to mnie poprawcie!)
Każdy wie ile mieści bak Harleya i co się może stać, gdy jeden intertank nie działa lub się go jakoś nie zauważy!, Skutki są oczywiste (no i były!!!).Rysio popędził jak to on do przodu, i zniknął w mroku nocy,ja stanąłem pośrodku stawki, a za mną stanął Kuba i żaden z nas nie miał kontaktu wzrokowego ani żadnego innego z pozostałymi! Massakra!
Stoję i macham trabanciarzom, ale żaden nie staje, jest już po północy, w końcu stanął MZ-ciną jakiś młody i spuścił mi ze dwa litry wachy, bo następny intertank był parę kilometrów dalej, z tej rozkoszy dałem mu ze 20 marek wschodnich (mocno przepłaciłem a młody miał rozanieloną minę).
Już miałem odpalić maszynę jak nadjechał Rysio z benzyną ratować nam dupska, po zorientowaniu się w całej sytuacji.
Opowieść Rysia
Rysio stanął na stacji, bo kończyło mu się paliwo,(co jest oczywiste, bo nam się skończyło wcześniej- oba motory ciągnęły przyczepki), i jak sobie tankował i czekał na nas podjechał do niego patrol milicji „autostradowej” i dawaj go legitymować i pytać, co to za mała lampeczka (notka) na błotniku WL-ki i dlaczego tylko ona świeci, na co Rysio zademonstrował całą potęgę swojej baterii i dał im po oczach!
Potem oni swoje po niemiecku, a on swoje po polsku i tak chwilę się przekomarzali, a Rysio mówił powoli i wyraźnie, żeby dobrze zrozumieli (cytuję z pamięci):
Było nas trzech (i tu pokazywał i na palcach ilu to nas było), ja na solówce, a koledzy na motorach z koszami, ja dojechałem do stacji, a oni nie!, No i musze im pomóc i dowieźć paliwo....
Na to oficer z gazika coś tam zaczął nawijać wyraźnie poirytowany, a Rysio z niezmąconym spokojem i z uśmiechem swoje: było nas trzech......
Po paru minutach purpurowy oficer miarowo uderzając czymś w rodzaju „lizaka” w maskę łazika zadał kulturalne pytanie „Transit?” Ja, ja… ucieszył się Rysio, na co Niemiec RRRRRausssss!!!!, Na co z kolei czekał Rysio i ruraaaaaaa !!!
Popruliśmy ochoczo dalej i gdzieś w okolicach Berliner Ringu będącego olbrzymią obwodnicą Berlina zorientowaliśmy się, że posunęliśmy się za daleko bo przed nami lotnisko, skoro samoloty wznoszą się ostro ku górze a inne lądują, a nam zależało żeby gdzieś zjechać i kierować się bardziej na zachód, zatem trzeba było pomocy tubylców.
Po godzinie czy dwóch machania (była godzina 2-ga czy 4-ta nad ranem) jakaś para starszych ludzi jadących Trabim zatrzymała się i pokazała gdzie jesteśmy i gdzie mamy jechać.
Podyskutowaliśmy miedzy sobą ,że trza zawrócić i patrzyliśmy pożądliwie na szeroki na kilkadziesiąt metrów ładnie wykoszony trawnik będący pasem zieleni tej „autostrady”.
Staruszkowie zrozumieli nasze gesty i dawaj krzyczeć i protestować, z czego zrozumieliśmy tylko „verboten”, czyli nie „nada”, udaliśmy że jasne, bo „ordnung …itd.” ale obawialiśmy się że ci porządni obywatele uprzejmie doniosą wszystkim stosownym władzom, że nieposłuszne „polaczki” chcą postąpić wbrew durnym przepisom !
Chory naród !
Zdarzenie to przypomniało mi się po paru latach kiedy jeździłem „ na roboty” do RFN.
Dojeżdżam ja sobie do granicy NRD- RFN (jadąc od wschodu) a tam to co zwykle:
Jakieś 2 km przed przejściem granicznym wież kontrolna z której obserwatorzy z lornetkami obserwują wszystko i wszystkich i tu jest wstępna kontrola dokumentów, potem 2 km jazda z górki w „ogrodzeniu” z betonowych płyt o wysokości paru metrów i przejście.
Podjeżdżam autem powolutku jednym z trzech pasów i widzę, że sąsiedni pas jest wolny, a na moim korek, więc przejeżdżam na sąsiedni pas i jadę, a tu uśmiechnięty funkcjonariusz sprawdza moje papiery i dalej uśmiechając się wypisując mi mandacik (taki mały wielkości paragonu z Tesco), znaczy się złapał „polaczka” na grzechu
Mandacik trza było natychmiast uiścić, co również z uśmiechem wykonałem bowiem był on wystawiony w markach NRD, a tych troche miałem, kupionych po państwowym (śmiesznym) kursie w Orbisie. Zdziwiło mnie tylko trochę że są tam 3 paragrafy za 4 metry jazdy niezgodne z czymś tam…
Chory naród, ciemno widzę jego przyszłość
Tutaj wtrącę moje spostrzeżenia z tranzytu przez DDR: mój uśmiech przy płaceniu mandaciku, bowiem w przeliczeniu na nasze kosztował mnie on mniej więcej tyle ile jajecznica z bułką i kawą w naszym barze mlecznym!
„Prawdziwi” Niemiaszkowie bowiem płacili w „prawdziwych” pienądzach w przeliczeniu 1:1, a ich wschodni „braciszkowie” mieli swoje sposoby:
Jedziesz tranzytową „autostradą” z płyt betonowych a tu nagle ograniczenie do 60-tki, za jakieś 200 m do 40-tki i wleczesz się a obok śmigają merce na zachodnich blachach, ot sprawiedliwość!
Na początku myślałem, że to jakieś roboty drogowe, ale ujechawszy kawałek dalej stojący na poboczu stojaczek z radarkiem nakryty siatką maskującą (!), a dalej łada częściowo ukryta w rowie też zamaskowana siatką! Wnet pojąłem, że to pułapka na imperialistów, których chwilę dalej zobaczyłem stojących na poboczu i uiszczających opłatę w wysokości 100 DM czyli ok. 50 $, tak to wymierzano sprawiedliwość złym kapitalistom!
Chory naród…..
Wracając do tematu: Odczekaliśmy zatem z pół godziny dla bezpieczeństwa i trochę zryliśmy ichni trawnik jadąc na przeciwległy pas bacznie w dalszej drodze obserwując, czy znajomy Trabi nie czai się gdzieś w krzakach i czy nie pędzi za nami pościg wszelkich służb !
.
Dalsza droga
Do ciekawszych zdarzonek przy przejeździe przez RFN niewątpliwie należy oponka Kuby, a właściwie jej wybuch.
Było tak: Rysio pognał jak to miał w zwyczaju do przodu, potem my.
W pewnym momencie Kuba został z tyłu (nie pamiętam dokładnie czy może zobaczyłem go kątem oka na parkingu), faktem jest, że za jakieś parę kilometrów ujrzałem Rysia czekającego na nas na poboczu autobany- mówię do niego, że coś jest nie tak z motorem Kuby i ja po niego wracam i rura na wprost do najbliższego zjazdu, co potrwało parę minut- jak już nawróciłem i dojechałem do parkingu z Kubą, to ku memu zdumieniu okazało się, że Rysio już tam był!!!
Na delikatne pytanie: Rysiu jakżeś, to cyrkowcu jeden zrobił? Odpowiedział: najpierw odwróciłem motor tyłem do przodu, potem odpaliłem i ...pojechałem pasem awaryjnym pod prąd!!!
Niemcy mi trąbili, migali mi światłami, to ja im pokazywałem dwa paluszki w literę V( był to dość popularny gest tegoż roku ).
Okazało się, że Kubie wybuchła nie taka stara, bo dopiero pełnoletnia tylna opona marki Stomil (złośliwi twierdzili, że nazwa marki opony pochodziła od przebiegu takiej opony-od nowości do rozpadu) i niestety trzeba było ją kupić, co zrobiliśmy od ręki w jakimś pobliskim Praktikerze czy innej Massie.
Reszta drogi minęła spokojnie, zaliczyliśmy nocleg u jakiegoś miłego motocyklisty w jakiejś dziurze, przy okazji dowiadując się, że jego dość ponura babcia zna Polen, bo pochodzi z „Glajwitz ”, było parę regulacji łańcucha i raz zaworów- ogólnie Harley (oczywiście mowa o moim) sprawił się znakomicie, nie licząc tego, że po przekroczeniu 100 km/godz nie wiedzieć, czemu czasem wyłączała się stacyjka i trzeba było ją przytrzymywać.
Dalej było aż nudno, bo bez żadnych sensacji aż do Utrechtu, gdzie jechaliśmy autostradą oświetloną „sodówkami” jaśniej niż Marszałkowska, aż nagle drogę zajechało nam, Porsche 911 z wielkim wyświetlaczem na dachu, a na nim uprzejma prośba o zjechanie na bok.
Wysiadło z niego dwóch dryblasowatych policjantów w bryczesach, oficerkach i skórach, w hełmach i uprzejmie zapytali dlaczego jedziemy na światłach pozycyjnych, my uprzejmie na to, że w Polsce takie są przepisy, oni jeszcze uprzejmiej, że u nich trzeba światła mijania i nalegają na włączenia tychże (uff, co za wersal), co zrobiliśmy, a oni z rykiem silnika ujechali w dal.
Parodniowa wizytę w Hadze i Amsterdamie i zwiedzanie licznych pubów pominę, bo TAM BYŁO NORMALNIE , a więc trochę nudnawo, droga powrotna nudna i bez sensacji, nie licząc zainteresowania celników na każdej granicy Rysiową puszką od gaz-maski, zainteresowanie NRD-owskich wopistów natomiast wzbudzał plakat przedstawiający paru boys z US Army przejeżdżających przez rzeczkę na Harleyach! Były to oczywiście Wl-ki, a plakat był powiększonym zdjęciem z lat II wojny światowej i nie wiedzieć czemu ci tępi urzędnicy ostro nalegali na Rysia żeby wyjaśnił im kto to są ci jeźdźcy ! bezmózgowcy którzy żyją po to by przestrzegać regulaminów i ślepo wykonywać rozkazy …..i nic się u nich nie zmienia od pokoleń
Po przekroczeniu granicy powitaliśmy z radością naszą ziemię i nawet kartki na paliwo i zasyfione stacje benzynowe wydały mi się fajne, bo nasze i że nareszcie jestem u siebie, gdzie wiem co mogę
Pozdrawiam uczestników tamtej wycieczki licząc na ich wyrozumiałość, bo być może w niektórych odczuciach nasze wspomnienia się minimalnie różnią, bo fakty,uczestnicy i wydarzenia, w których uczestniczyliśmy są prawdziwe.
Krzysiek Adamiak, Lublin wrzesień 2009,dodane poprawki sierpień 2017