moje początki motorowe
: 18 wrz 2016, 12:10
zgodnie z życzeniem Gregora żebym pisał co nieco puszczę to co kiedyś napisałem do książki "Harley mój kumpel 2" gdzie zostały zamieszczone wspomnienia członków naszego Klubu (Harley-Davidson Club Warszawa 68 ):
Początki
Motoryzacyjne przygody zacząłem jeszcze w szkole, gdy mój Tata przywiózł kiedyś na podwórko to, co było kiedyś SHL-ką 125 ze sztywnym jeszcze tyłem. Udało mi się toto odbudować i cieszyć się wiatrem w bujnych jeszcze wtedy włosach.
Wtedy to zacząłem robić moje pierwsze prawo jazdy a koledzy patrzyli na mnie z podziwem:on ma motor! Był rok 1964.
W jakiś czas później kupiłem od kolegi piękny, kultowy czerwony motor WFM, a kolega ów nabył Sokoła 1000 i zaczął jego nieustający remont.
W tym czasie widywałem pod moim Wydziałem MT Polibudy na Narbutta przepięknie odpakowane Harleye z wysokimi kierownicami i tylko mogłem się ślinić!
Szczęście uśmiechnęło się do mnie po tym jak tata wspomnianego wcześniej kolegi powiedział mu, że albo Sokół, albo studia,.....No i tak kupiłem Sokoła 1000, i jak wszyscy zacząłem od początku remont.
Była wczesna jesień roku chyba 1969.
Na początek poszedł lakier- z zielono-beżowego miał się zrobić niebieski.
W tym celu wszystkie elementy wiozłem kolejką do kumpla do Włoch, on to dysponował potężną maszyną malującą w postaci odkurzacza znanej marki „Czajka” z przystawką do malowania w formie słoika na farbę i czegoś w rodzaju dyszy. Po zatkaniu palcem specjalnego otworka z dyszy urządzenia wydobywała się mgławica farby, bowiem rura odkurzacza (normalnie ssąca) była wsadzona do niego od dupy strony, co przy potężnej mocy Czajki dawało efekt malowania.
Szparunki i emblemat Sokoła dało się wykonać w warsztacie lakierniczym na Targowej (gdzieś tak z dziesięć bram przed bazarem Różyckiego).
Przyniosłem bak, a starszawy właściciel zakładziku (gdzie lakierował tylko rowery i motorki, bo miał mały piec lakierniczy) wyciągnął zatłuszczony kajet i z powtykanych tam kawałków kalki wyjął ten właściwy z oryginalnym wzorem „logo” Sokoła-do dziś zachodzę w głowę skąd on to miał, a miał tego setki!
Następnej wiosny po różnych przygodach, jakich każdy chłopak z Klubu, (bo już byłem w Harley-Davidson Clubie) miał setki, przyszedł czas na jazdy!
Było fajnie, tylko przy większych szybkościach (to znaczy około 80-tki!) Wibracje były tak potworne, że buty zjeżdżały mi z podestów. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że wał korbowy motoru składa się na tzw. kreskę, czyli linię wytrasowaną na połówkach wału i owa kreska musiała się pokryć na obu jego połówkach-ale potem się go CENTRUJE!!! Przy pomocy czujników zegarowych i kłów np. tokarki, o czym oczywiście nie wiedziałem! (wał Sokoła miał te same numery na obu połówkach, a niektóre ważne części miały wybite malutkie „orzełki” ze znaczkiem ktz czy czymś podobnym-pewnie były to znaczki kontroli technicznej- to taka mała ciekawostka).
Miałem przy tym problemy z odpalaniem sprzęta- w szale montażu założyłem o jeden pakiet tarczek sprzęgłowych za mało ( 5 zamiast 6-ciu), co skutkowało ślizganiem się sprzęgła- i tu mała przygoda......
Jest na Żoliborzu uliczka Dziennikarska, na tyłach Pl. Wilsona (dawniej Komuny, dawniej Wilsona....) W pobliżu rodzinnego domu Adama Medyny (również Sokół 1000) i jest to uliczka ze sporym spadkiem, więc wypychaliśmy motor na górę, tam właził na niego jeden z nas, a drugi z siłą wodospadu pchał go w dół.
Silnik nie zaskakiwał, bo go hamowało ślizgające się sprzęgło-i tak po paru razach mieliśmy nogi jak z waty, i jęzory na brodzie!
Podepchaliśmy rzęcha pod dom Adama i tam „miętką” nóżką -kopłem kopniak, a motorek zapalił jakby nic innego nie potrafił robić!!
Stoimy tak z Adamem i kontemplujemy pracę Sokoła, aż tu nagle pojawił się jakiś staruszek postukując dziarsko laseczką- i stanąwszy obok nas spytał:, co, rozrząd wam stuka? Ano stuka zgodnym chórem odpowiedzieliśmy, a on na to: nie przejmujcie się, w moim Sokole przed wojną też stukał!!!!!I odszedł w dal....., My głupki nie pogadaliśmy z naszym staruszkiem ani nie wzięliśmy adresu...Szkoda!
Muszę w tym miejscu napisać parę słów o Adasiu- on to, bowiem (prawdopodobnie, bo na pewno tego nie pamiętam) wprowadził mnie do Klubu, (Adasiu pozdrawiam Cię gdziekolwiek jesteś!).
Adam to człowiek z metalu: kiedyś po awarii jego Sokoła pchał go, o 2-giej w nocy z poniatoszczaka na Żoliborz- 250 kg przez parę kilometrów!
Potrafił też wystartować z Wawy o 2-giej po południu do Ustki gdzie przebywała jego ówczesna sympatia, dojechać tam na wieczór, potem dyskoteka i „spacery” nocne po plaży i powrót do Stolicy nad ranem, bo zdaje mi się, że już w tym czasie pracował.
Czasem w jego podróżach towarzyszył mu „Cienki” na swoim BMW i jadąc za Adamem zbierał po drodze śrubki, które wypadały z Sokoła Adasia.
Tuchola 1972
Tuchola to dla mnie początek-dla mnie pierwszy, a tak w ogóle III Zjazd Harley-Davidson, po którym nic już nie było tak jak dawniej...
Ale od początku...
Najpierw była wyprawa nad morze i pobyt u sympatycznej trójki Braci Bańków, harleyowców z Sopotu, potem razem z nimi wypad na Szwajcarię Kaszubską, gdzie nieraz powracałem, bo warto dla pięknych krajobrazów, lasów i jezior.
Po jakich dwóch tygodniach pojechaliśmy (zapomniałem wtrącić, że byłem razem z bratem) odwiedzić Wujostwo, które przebywało na wczasach w Borach Tucholskich, w rekreacyjnej miejscowości Tleń nad przepiękną Wdą.
Po drodze oczywiście, zaraz za Gdańskiem wybuliła młoda, bo zaledwie 25-letnia opona znakomitej marki Stomil (złośliwi twierdzili, że nazwę swoją zawdzięcza owa marka słynnej długowieczności tych opon-czyli 100mil...)
Na szczęście udało się gdzieś w GS-ie zdobyć oponę i podróż była niezagrożona.
Po drodze posługując się wojskowymi mapami Wuja znaleźliśmy „skrót” z Warlubia do Tlenia pozwalający zaoszczędzić ze 40 km drogi.
Na początku było normalnie, potem zaś dość dotkliwie poznałem, co oznacza na mapie nazwa „drogi inne”!
Droga tamta okazała się piaszczystym duktem leśnym z głębokim sypkim piachem!!!
Tam też odbyłem przyspieszony kurs jazdy w kopnym piachu Sokołem (solówką z nożnym sprzęgłem ręczną zmianą biegów, pasażerem i 80-cioma kilogramami bagażu), ale że byłem świeżo po lekturze „Techniki Jazdy Wyczynowej Motocyklem” starszego kolegi po fachu inż. A. Kwiatkowskiego (jak wynika z treści książki autor już w 1947-mym roku(!) startował na Harleyu i wygrywał rajdy!, co od razu wzbudziło moją sympatię),przypomniałem sobie więc jego porady : w piachu tylko „ostra” dwójka i szpryca spod tylnego koła...I było miejscami nawet zabawnie, nie zaliczyliśmy „gleby”, chociaż traktu tego było coś około 12 km!
Wuj nasz od niepamiętnych czasów, czyli od lat sprzed ostatniej wojny, gdy jeszcze był fabrykantem pasty do butów marki An-Bu jeździł tam „na sandacze” gdyż był namiętnym wędkarzem.
Posiedzieliśmy z tydzień w pensjonacie „Tucholanka” delektując się kuchnią i kąpiąc w pobliskim jeziorze.
Przewiozłem też na Sokole moją Ciocię, która będąc już na emeryturze jeszcze miała sentyment do motocyklistów i czule wspominała przejażdżki na Douglasie 500, które fundował Jej młody kapitan jednostki stacjonującej w naszym polskim jeszcze Wilnie !
W końcu sielanka się skończyła i nadszedł czas Zjazdu, więc nadeszła pora pożegnań i nadszedł czas na krótki skok do Tucholi.
Jedziemy sobie, jedziemy, aż tu oczom naszym ukazuje się widok dwóch Motocykli (w odróżnieniu od popularnych wtedy pierdopędów klasy 125cm), a na nich harleyowcy w dziwnych pozach: jeden z założonymi na piersiach rękoma, drugi z rękami opartymi na tylnych kufrach!
Po spotkaniu okazało się, że to Krzysiek Fisher i (głowy nie daję!) Jurek Kuźmowicz, czyli dwójka zaczynająca organizowanie III Zjazdu.
Na nasze dziwne spojrzenia uprzejmie wyjaśnili, że właśnie przerwaliśmy im bicie lokalnego rekordu jazdy bez trzymanki, a ujechali już 24 km! To tylko na Harleyu możliwe były takie akrobacje na krętych leśnych szosach!
Po przybyciu na miejsce „Fiszmen” ze zręcznością cyrkowca wdrapał się na jakiś goły słup, zawiesił banner z logo Naszego Zjazdu i...Zjazd niebawem się zaczął. Ze Zjazdu pamiętam pyszną słodziutką pieprzówkę obficie serwowaną przez zespół z Wrocławia pod dowództwem Adama Mellera (pozdrawiam Ich wszystkich), a także dwóch motocyklistów (chyba z Wrocka też), którzy przyjechali z dziecięcym wigwamem, który to namiocik pomalowany w piękne indiańskie symbole wyrwali od swego małego braciszka!
Wigwamik ten miał około metra średnicy i jeden centralny maszt w postaci gałęzi przywleczonej z lasu, a za posłanie służyło runo leśne.
Wszyscy z zainteresowaniem obserwowali jak mniejszy z lokatorów wigwamu owinął się dookoła masztu, w wyższy owiną się dookoła niego i po chwili zgodnie chrapali!
Na drugi dzień parada do Tucholi, konkursy m.in. wolnej jazdy, w którym „ścigałem” się z Krzyśkiem Więckiewiczem, wręczenie pamiątkowych dyplomów, wieczór pijacki.....I po Zjeździe.
Krzysiek Adamiak, jesień 2009
Początki
Motoryzacyjne przygody zacząłem jeszcze w szkole, gdy mój Tata przywiózł kiedyś na podwórko to, co było kiedyś SHL-ką 125 ze sztywnym jeszcze tyłem. Udało mi się toto odbudować i cieszyć się wiatrem w bujnych jeszcze wtedy włosach.
Wtedy to zacząłem robić moje pierwsze prawo jazdy a koledzy patrzyli na mnie z podziwem:on ma motor! Był rok 1964.
W jakiś czas później kupiłem od kolegi piękny, kultowy czerwony motor WFM, a kolega ów nabył Sokoła 1000 i zaczął jego nieustający remont.
W tym czasie widywałem pod moim Wydziałem MT Polibudy na Narbutta przepięknie odpakowane Harleye z wysokimi kierownicami i tylko mogłem się ślinić!
Szczęście uśmiechnęło się do mnie po tym jak tata wspomnianego wcześniej kolegi powiedział mu, że albo Sokół, albo studia,.....No i tak kupiłem Sokoła 1000, i jak wszyscy zacząłem od początku remont.
Była wczesna jesień roku chyba 1969.
Na początek poszedł lakier- z zielono-beżowego miał się zrobić niebieski.
W tym celu wszystkie elementy wiozłem kolejką do kumpla do Włoch, on to dysponował potężną maszyną malującą w postaci odkurzacza znanej marki „Czajka” z przystawką do malowania w formie słoika na farbę i czegoś w rodzaju dyszy. Po zatkaniu palcem specjalnego otworka z dyszy urządzenia wydobywała się mgławica farby, bowiem rura odkurzacza (normalnie ssąca) była wsadzona do niego od dupy strony, co przy potężnej mocy Czajki dawało efekt malowania.
Szparunki i emblemat Sokoła dało się wykonać w warsztacie lakierniczym na Targowej (gdzieś tak z dziesięć bram przed bazarem Różyckiego).
Przyniosłem bak, a starszawy właściciel zakładziku (gdzie lakierował tylko rowery i motorki, bo miał mały piec lakierniczy) wyciągnął zatłuszczony kajet i z powtykanych tam kawałków kalki wyjął ten właściwy z oryginalnym wzorem „logo” Sokoła-do dziś zachodzę w głowę skąd on to miał, a miał tego setki!
Następnej wiosny po różnych przygodach, jakich każdy chłopak z Klubu, (bo już byłem w Harley-Davidson Clubie) miał setki, przyszedł czas na jazdy!
Było fajnie, tylko przy większych szybkościach (to znaczy około 80-tki!) Wibracje były tak potworne, że buty zjeżdżały mi z podestów. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że wał korbowy motoru składa się na tzw. kreskę, czyli linię wytrasowaną na połówkach wału i owa kreska musiała się pokryć na obu jego połówkach-ale potem się go CENTRUJE!!! Przy pomocy czujników zegarowych i kłów np. tokarki, o czym oczywiście nie wiedziałem! (wał Sokoła miał te same numery na obu połówkach, a niektóre ważne części miały wybite malutkie „orzełki” ze znaczkiem ktz czy czymś podobnym-pewnie były to znaczki kontroli technicznej- to taka mała ciekawostka).
Miałem przy tym problemy z odpalaniem sprzęta- w szale montażu założyłem o jeden pakiet tarczek sprzęgłowych za mało ( 5 zamiast 6-ciu), co skutkowało ślizganiem się sprzęgła- i tu mała przygoda......
Jest na Żoliborzu uliczka Dziennikarska, na tyłach Pl. Wilsona (dawniej Komuny, dawniej Wilsona....) W pobliżu rodzinnego domu Adama Medyny (również Sokół 1000) i jest to uliczka ze sporym spadkiem, więc wypychaliśmy motor na górę, tam właził na niego jeden z nas, a drugi z siłą wodospadu pchał go w dół.
Silnik nie zaskakiwał, bo go hamowało ślizgające się sprzęgło-i tak po paru razach mieliśmy nogi jak z waty, i jęzory na brodzie!
Podepchaliśmy rzęcha pod dom Adama i tam „miętką” nóżką -kopłem kopniak, a motorek zapalił jakby nic innego nie potrafił robić!!
Stoimy tak z Adamem i kontemplujemy pracę Sokoła, aż tu nagle pojawił się jakiś staruszek postukując dziarsko laseczką- i stanąwszy obok nas spytał:, co, rozrząd wam stuka? Ano stuka zgodnym chórem odpowiedzieliśmy, a on na to: nie przejmujcie się, w moim Sokole przed wojną też stukał!!!!!I odszedł w dal....., My głupki nie pogadaliśmy z naszym staruszkiem ani nie wzięliśmy adresu...Szkoda!
Muszę w tym miejscu napisać parę słów o Adasiu- on to, bowiem (prawdopodobnie, bo na pewno tego nie pamiętam) wprowadził mnie do Klubu, (Adasiu pozdrawiam Cię gdziekolwiek jesteś!).
Adam to człowiek z metalu: kiedyś po awarii jego Sokoła pchał go, o 2-giej w nocy z poniatoszczaka na Żoliborz- 250 kg przez parę kilometrów!
Potrafił też wystartować z Wawy o 2-giej po południu do Ustki gdzie przebywała jego ówczesna sympatia, dojechać tam na wieczór, potem dyskoteka i „spacery” nocne po plaży i powrót do Stolicy nad ranem, bo zdaje mi się, że już w tym czasie pracował.
Czasem w jego podróżach towarzyszył mu „Cienki” na swoim BMW i jadąc za Adamem zbierał po drodze śrubki, które wypadały z Sokoła Adasia.
Tuchola 1972
Tuchola to dla mnie początek-dla mnie pierwszy, a tak w ogóle III Zjazd Harley-Davidson, po którym nic już nie było tak jak dawniej...
Ale od początku...
Najpierw była wyprawa nad morze i pobyt u sympatycznej trójki Braci Bańków, harleyowców z Sopotu, potem razem z nimi wypad na Szwajcarię Kaszubską, gdzie nieraz powracałem, bo warto dla pięknych krajobrazów, lasów i jezior.
Po jakich dwóch tygodniach pojechaliśmy (zapomniałem wtrącić, że byłem razem z bratem) odwiedzić Wujostwo, które przebywało na wczasach w Borach Tucholskich, w rekreacyjnej miejscowości Tleń nad przepiękną Wdą.
Po drodze oczywiście, zaraz za Gdańskiem wybuliła młoda, bo zaledwie 25-letnia opona znakomitej marki Stomil (złośliwi twierdzili, że nazwę swoją zawdzięcza owa marka słynnej długowieczności tych opon-czyli 100mil...)
Na szczęście udało się gdzieś w GS-ie zdobyć oponę i podróż była niezagrożona.
Po drodze posługując się wojskowymi mapami Wuja znaleźliśmy „skrót” z Warlubia do Tlenia pozwalający zaoszczędzić ze 40 km drogi.
Na początku było normalnie, potem zaś dość dotkliwie poznałem, co oznacza na mapie nazwa „drogi inne”!
Droga tamta okazała się piaszczystym duktem leśnym z głębokim sypkim piachem!!!
Tam też odbyłem przyspieszony kurs jazdy w kopnym piachu Sokołem (solówką z nożnym sprzęgłem ręczną zmianą biegów, pasażerem i 80-cioma kilogramami bagażu), ale że byłem świeżo po lekturze „Techniki Jazdy Wyczynowej Motocyklem” starszego kolegi po fachu inż. A. Kwiatkowskiego (jak wynika z treści książki autor już w 1947-mym roku(!) startował na Harleyu i wygrywał rajdy!, co od razu wzbudziło moją sympatię),przypomniałem sobie więc jego porady : w piachu tylko „ostra” dwójka i szpryca spod tylnego koła...I było miejscami nawet zabawnie, nie zaliczyliśmy „gleby”, chociaż traktu tego było coś około 12 km!
Wuj nasz od niepamiętnych czasów, czyli od lat sprzed ostatniej wojny, gdy jeszcze był fabrykantem pasty do butów marki An-Bu jeździł tam „na sandacze” gdyż był namiętnym wędkarzem.
Posiedzieliśmy z tydzień w pensjonacie „Tucholanka” delektując się kuchnią i kąpiąc w pobliskim jeziorze.
Przewiozłem też na Sokole moją Ciocię, która będąc już na emeryturze jeszcze miała sentyment do motocyklistów i czule wspominała przejażdżki na Douglasie 500, które fundował Jej młody kapitan jednostki stacjonującej w naszym polskim jeszcze Wilnie !
W końcu sielanka się skończyła i nadszedł czas Zjazdu, więc nadeszła pora pożegnań i nadszedł czas na krótki skok do Tucholi.
Jedziemy sobie, jedziemy, aż tu oczom naszym ukazuje się widok dwóch Motocykli (w odróżnieniu od popularnych wtedy pierdopędów klasy 125cm), a na nich harleyowcy w dziwnych pozach: jeden z założonymi na piersiach rękoma, drugi z rękami opartymi na tylnych kufrach!
Po spotkaniu okazało się, że to Krzysiek Fisher i (głowy nie daję!) Jurek Kuźmowicz, czyli dwójka zaczynająca organizowanie III Zjazdu.
Na nasze dziwne spojrzenia uprzejmie wyjaśnili, że właśnie przerwaliśmy im bicie lokalnego rekordu jazdy bez trzymanki, a ujechali już 24 km! To tylko na Harleyu możliwe były takie akrobacje na krętych leśnych szosach!
Po przybyciu na miejsce „Fiszmen” ze zręcznością cyrkowca wdrapał się na jakiś goły słup, zawiesił banner z logo Naszego Zjazdu i...Zjazd niebawem się zaczął. Ze Zjazdu pamiętam pyszną słodziutką pieprzówkę obficie serwowaną przez zespół z Wrocławia pod dowództwem Adama Mellera (pozdrawiam Ich wszystkich), a także dwóch motocyklistów (chyba z Wrocka też), którzy przyjechali z dziecięcym wigwamem, który to namiocik pomalowany w piękne indiańskie symbole wyrwali od swego małego braciszka!
Wigwamik ten miał około metra średnicy i jeden centralny maszt w postaci gałęzi przywleczonej z lasu, a za posłanie służyło runo leśne.
Wszyscy z zainteresowaniem obserwowali jak mniejszy z lokatorów wigwamu owinął się dookoła masztu, w wyższy owiną się dookoła niego i po chwili zgodnie chrapali!
Na drugi dzień parada do Tucholi, konkursy m.in. wolnej jazdy, w którym „ścigałem” się z Krzyśkiem Więckiewiczem, wręczenie pamiątkowych dyplomów, wieczór pijacki.....I po Zjeździe.
Krzysiek Adamiak, jesień 2009